1 stycznia 2013

ROZDZIAŁ DRUGI


Zastanawiam się, ile czasu jeszcze wytrzymam z tym całym kłamstwem wokoło mojej pracy. W zespole nie jest już tak jak kiedyś, wszystko zaczyna się rozpadać po pozwie od EMI; niedawno skończyłem swoją ostatnią rolę w filmie, na razie nie zamierzam niczego się podejmować – pragnę zająć się jedynie płytą, zespołem; muszę jakoś to wszystko połączyć ze sobą: i sprawę w sądzie, trasę, premierę płyty oraz życie prywatne. Wzdrygam się. Mam wolny dzień, więc spędzam go w domu. Oczywiście, dostałem już kilka telefonów z prośbą o spotkanie; każdą odrzuciłem, ponieważ nie miałem ochoty na wychodzenie spod ciepłej kołdry w moim łóżku.
Sięgam po laptopa. Jestem strasznie znudzony, więc włączam jakąś pierwszą lepszą grę internetową i spędzam przy niej kolejne dwie godziny, gdy przerywa mi dzwonek do drzwi. Z niechęcią wygrzebuję się z łóżka i schodzę na dół, poprawiam szybko dłonią włosy – mierzwię je – i otwieram zamek. Unoszę brwi nieznacznie, gdy widzę stojącą u progu Emmę, z plikiem dokumentów pod pachą.
– Emmo, przecież masz wolne – wzdycham. – Co tutaj robisz? Wyjeżdżamy jutro, więc..? – spoglądam na nią pytającym wzrokiem. Przekręca oczyma, wymija mnie i wchodzi do środka mieszkania. Zamykam nonszalancko drzwi, odwracam się na pięcie, idę za nią. Siada na sofie w kształcie litery L, rozkłada wszystkie papiery na stoliku naprzeciwko. – Co to jest? – pokazuję palcem na dokumenty, ziewając.
– Jared, przespałeś dwa dni. Wyjeżdżamy dzisiaj wieczorem, a nie mamy przygotowanej obrony na wszelki wypadek – odpowiada.
– Co? – budzę się momentalnie. Biegnę do pokoju, biorę do ręki telefon i włączam kalendarz. Uderzam się dłonią w czoło, jęczę głośno. Dzień przed sprawą. To ile grałem w tę idiotyczną grę?! – Emma. Emma?! EMMA?! – krzyczę. – Jak to się stało? – pytam, gdy w zjawia się w pomieszczeniu z wściekłością wymalowaną na twarzy.
– Jared, zrób coś w końcu ze sobą i nie spędzaj tyle czasu w czterech ścianach to nie będziesz tracił czasu na głupoty. Spakuj się, zostajemy w Seattle dwa dni. Rusz się, do cholery! – nosi ton, tak, że aż się wzdrygam ze strachu. Wychodzi, zostawia mnie samego. Zaciskam mocno powieki, idę w stronę szafy. Wyciągam ze znudzeniem torbę podróżną i zaczynam pakować niezbędne rzeczy. Po chwili wszystko przepakowuję do mniejszej torby, ponieważ w pierwszej zostało dużo wolnego miejsca, a powietrza nie będę przewoził tyle kilometrów. Po pół godzinie, znoszę wszystko na dół, opadam na sofę, by z niej wstać i pobiec do łazienki: nie wziąłem prysznicu.
Robię wszystko w podskokach, niedbale i szybko. Wstawiam zmywanie, ponieważ uzbierały się naczynia z kilku dni, nawet nie mam się z czego napić herbaty. Układam czyste talerze byle jak w szafkach, byle, żeby nie spadły i wracam do Emmy. Znów przypominam sobie o zapomnianej rzeczy – tym razem o tym, że nie posprzątałem odpowiednio mieszkania. Przekręcam oczyma, postanawiając, że zrobię wszystko po powrocie, o ile nie będę zmuszony “wyprowadzić” karaluchów. Wymieniam kilka słów z Emmą, gdy przebiegam jak szalony przez salon, podczas, gdy ona siedzi spokojnie na sofie i układa dokumenty. Jak może być taka wiedząc, że robię wszystko na chybcika? Mogłaby chociaż pomóc.. W sumie, nie. Dam sobie radę sam. Wrzucam brudne ubrania do worka – po powrocie zaniosę je do pralni (o ile nie zostaną zajęte przez te okropne robale). Uh.
W końcu siadam spokojnie na sofie.
– Idziemy – Emma wstaje, zakładając na ramię pasek od torby, w której schowała wszystkie dokumenty. Podnoszę wysoko brwi do góry, robię zdziwioną minę i stanowczo zaprzeczam.
– Dopiero usiadłem. Nie mam zamiaru wstawać, chcę odpocząć. Nabiegałem się jak nigdy, a teraz jeszcze mam wstawać? Dobre sobie.. – mruczę cicho pod nosem, poprawiając koszulę.
– Jared – warczy.
– Już wstaję – odpowiadam zrezygnowanym tonem, idę za blondynką; zamykam mieszkanie, wsiadam do samochodu. – Nie mogliśmy pojechać taksówką? Tylko tym cholernym SUV-em?
– Ten cholerny SUV to mój samochód – mówi z irytacją. Jest naprawdę wściekła. Sięgam do radia, lecz jedyne, co zyskuję to czerwona plama na przegubie ręki po uderzeniu otwartą dłonią. Syczę cicho i pocieram piekące miejsce. – Nie ma muzyki. Jedziemy na lotnisko, i proszę, nie rozpraszaj mnie. Zamknij się – dopowiada, gdy otwieram usta. Zaciskam je w cienką linię i patrzę w drogę przed siebie, również lekko poddenerwowany.
– I tak będziemy czekać z godzinę – stwierdzam.
– Lepiej czekać godzinę niż dwanaście na następny lot. Proszę, bądź cicho. I tak mnie dzisiaj już zdenerwowałeś – mówi spokojniejszym tonem. Unoszę i opuszczam powoli ramiona, cicho wzdychając. Chciałbym posłuchać muzyki. W tym samochodzie jest cholernie gorąco i cicho. Denerwuje mnie to.
– Otworzę okno – sygnalizuję dalsze zamiary. Emma marszczy czoło, ale nic nie mówi. Wykonuję czynność, a moją skórę dotyka chłodne powietrze i od razu robi mi się lepiej. Uśmiecham się nieznacznie.

W Seattle jest naprawdę, naprawdę okropnie zimno. Zaczynam żałować, że nie ubrałem się cieplej, ale w Los Angeles panuje trochę inna temperatura niż tutaj. Wzdrygam się lekko z zimna, siadam na krześle w terminalu, otwieram torbę i szukam jakiejś bluzy. Ściągam płaszcz, narzucam ją na siebie i ponownie się ubieram. Jest mi o wiele cieplej. Wzdycham cicho, wyciągam rączkę od torby w górę i ciągnę ją za sobą. Emma wściekle rozmawia z portierem, jest kłębkiem nerwów. Podchodzę do nich, obejmuję ramiona, przepraszam portiera i odprowadzam ją na zewnątrz. Jej wściekłość przybiera na sile.
– Emma, co Ty wyprawiasz? – pytam, starając się nie zgubić jej z pola widzenia. Krąży jak opętana po chodniku.
– Nic – odpowiada. Krzywię się lekko, kiedy znów przechodzi w swoje humorki i podchodzi do taksówki. Rozmawia chwilę z kierowcą – spokojniej, chociaż chwilami mam wrażenie, że zaraz wybuchnie, zacznie wyzywać go od różnych.. Znów wzdycham – to chyba moje życiowe zajęcie. Wrzucam swój bagaż do bagażnika, wsiadam na prawe, tylne miejsce i czekam na Emmę, która równe dwie minuty później siada obok mnie. Jedziemy do  Fairmont Olympic Hotel, niedaleko Pike Place Market i wieży widokowej Space Needle. Uśmiecham się lekko, gdy widzę ile osób przechadza się przez ulice Seattle.
– Hej, Emma? – zwracam się do kobiety. – Jak myślisz, mógłbym ubrać na to spotkanie dżinsy? Nie wziąłem garnituru – staram się nawiązać jakoś rozmowę. Blondynka odwraca głowę w moją stronę, wpatruje się chwilę we mnie, po czym odpowiada obojętnie:
– Jak chcesz. To spotkanie bardziej biznesowe, więc lepiej byłoby, gdybyś miał garnitur. Tylko nie ubieraj tego swetra w gwiazdki i szalika, błagam – widzę na jej twarzy lekkie rozbawienie; zaczyna się śmiać. Dołączam do niej, a resztę jazdy spędzamy w miłej atmosferze – tak mi się przynajmniej wydaje.
W hotelu panuje cisza i spokój – niewiele osób tutaj się zatrzymuje ze względu na cenę pokoju. Wynajmuję z Emmą dwuosobówkę ze względu na oszczędzenie kosztów oraz szybszy kontakt. Postanawiamy się nie rozpakowywać, i tak czy siak następnego dnia wracamy do Miasta Aniołów. Jest godzina dwunasta pięćdziesiąt osiem – do spotkania zostały dwie godziny.
W międzyczasie, gdy Emma załatwia wszelkie sprawy związane z wyjazdem oraz dokumentami w sprawie trasy koncertowej, biorę prysznic, przebieram się w bardziej eleganckie ubrania i układam włosy. Gdy w końcu jestem gotowy, siadam na beżowym fotelu, naprzeciwko blondynki i wpatruję się w jej prace. Jest naprawdę zabiegana. Przez chwilę zastanawiam się, co tak naprawdę o tym wszystkim myśli. Jest zadowolona? A może zawiedzona, że sprawy się tak potoczyły?
O czternastej jedenaście wychodzimy z pokoju hotelowego, uprzednio zamawiając taksówkę pod budynek. Wspólnie postanowiliśmy wyjść trochę wcześniej, aby się nie spóźnić – jak to Emma stwierdziła: lepiej czekać godzinę niż dwanaście na następny lot. Parskam cicho śmiechem, dotrzymując kroku kobiecie. Czuję narastające zdenerwowanie spowodowane spotkaniem.
W połowie negocjacji dotyczącej sprawy sądowej, mój telefon zaczyna niemiłosiernie wibrować, przypominając o nieodebranych wiadomościach i połączeniach. Ukradkiem wyłączam go, uśmiechając się, słuchając przeciwnej strony. W większości rozmowę prowadzi Emma, która uprzednio się do tego mocno przygotowała. Prawie w ogóle nie pozwala dojść mi do głosu.
– Nikt nie powiedział, że będzie łatwo – stwierdza. – My nie chcemy kłopotów – pokazuje dłonią na siebie i mnie – ani Państwo nie chcą kłopotów. Nikt nie chce kłopotów. Rozumiem sytuację z wydaniem płyty. Czy ta sprawa jest konieczna? Nie można tego jakoś ominąć? Byliśmy kilka razy w sądzie, który orzekł, że sprawa zostaje przesunięta na inny termin.
– Trafna uwaga, panno Ludbrook – mówi prezes. – Za każdym razem przekładano tę sprawę, której mam już serdecznie dość – dodaje po kilku sekundach. Unoszę lewą brew do góry, dziwiąc się. Zawsze myślałem, że kłopoty wydawnictwa najmniej interesują właścicieli. – Proponuję takie rozwiązanie; MY wydamy trzecią płytę zespołu Pana Leto, który nie zapłaci nic, jeśli dochód ze sprzedaży i trasy dosięgnie kwoty pozwu.
– Och – wymyka mi się z ust. Mrużę oczy – czy jest w ogóle taka możliwość? Uzbierać trzydzieści milionów dolarów z samej sprzedaży płyt i koncertów? Przecież jedna druga tej kwoty idzie na samo przygotowanie sceny, zapłacenie za występ.. Cholera. Wzdrygam ramionami. Chyba jednak wolę zapłacić i mieć to z głowy. Mam mętlik w myślach; wciąż zastanawiam się nad opcją “wstań, pożegnaj się i wyjdź”, która wydaje się najmniej odpowiedzialna ze wszystkich, tuż przed wykrzyczeniem wszystkich złych rzeczy prosto w twarz samego prezesa. Postanawiam przemilczeć sprawę.
– Myślę, że damy radę to zrobić, jeśli dostaniemy odpowiednią ilość czasu – wtrąca się blondynka. Spoglądam na ludzi siedzących naprzeciwko mnie – nie robią nic, siedzą, przypatrują się całej sprawie, milczą. Po ubiorze domyślam się, że są pracownikami wytwórni. Po co siedzą, skoro i tak się nie udzielają? Z resztą – robię to samo. Jestem zmęczony. Chcę już wrócić do domu. Przenoszę swój wzrok na Emmę, która również mi się przypatruję. Wymawiam bezgłośne “co Ty wyprawiasz?”, po czym znów patrzę na blat stołu.
Nawet nie słucham rezultatu rozmowy. Widzę jedynie podekscytowanie mojej asystentki, uściski dłoni (sam wymieniam jedną z prezesem oraz jego pracownikami), słyszę pozdrowienia, a po chwili siedzę w taksówce i wracam do hotelu. Emma nie odzywa się całą drogę, zajęta przemyśleniami. Uświadamiam sobie, że wszystko poszło nie tak, jak planowałem. Z trasy nic nie zyskamy – wszystko pójdzie dla wytwórni, a z własnych kont będziemy musieli finansować nagrywanie kolejnej płyty.
– Nie podoba mi się to – zaznaczam, gdy kierowca skręca w kolejną uliczkę, nieopodal hotelu. – Cholernie mi się to nie podoba i nie wiem, czy zrobię to, czego chcą. Emma, mamy im oddać całą kwotę, na którą będziemy ciężko pracować przez tą pierdoloną trasę. Chciałabyś tak pracować na wytwórnię?
– Wiem, że to trudne, Jared – odpiera. – Ale z nimi nie wygrasz. Nie zapłacimy im, nie zrobimy tego, czego chcą, to równa się przekreśleniu. Wyślą reprymendy do każdego, kto stałby się potencjalnym sponsorem zespołu. Przetraw to, przejdziemy jakoś przez to – ściska lekko moją dłoń. Wciągam głośno powietrze i zamykam oczy. Jestem wściekły. Dopiero teraz to czuję. Opieram głowę o chłodną szybę, wpatruję się w przestrzeń. Potrzebuję spokoju, ciszy, przemyśleń.
Nie chcę mówić nic bratu ani Tomo. To tylko ich zdeprymuje; boję się, że przestaną pracować tak ciężko, jak robią to dotychczas. Bardzo ich za to cenię – nie chciałbym wszystkiego spieprzyć, tym, że nie zawalczyłem o swoje. Mogłem równie dobrze wstać, powiedzieć “nie” i siedzieć tam do usranej śmierci, dopóki odpowiedzieliby zgodnie z moją wolą. Ale nie, wolałem siedzieć jak cicha mysz, przyglądać się całej konfrontacji, nie powiedzieć nic, co mogłoby zmienić tok wydarzeń. Marzyłem o domu, nadal o tym marzę – nienawidzę wyjazdów w celach biznesowych. Zdecydowanie wolę siedzieć i grać dniami w idiotyczne gry przez Internet, niż jeździć we i we tę, żeby cokolwiek załatwić. Nie nadaję się do tego.
Rzucam się na łóżko, twarz zatapiam w miękkiej poduszce. Nie przebieram się, jestem zbyt zmęczony. Emma zbiera swoje porozrzucane rzeczy, pakuje je wszystkie do torby pośpiesznie i szybko. Za dwie godziny mamy samolot do Miasta Aniołów. Znów to miejsce, znów zamknę się w studio.

– Jeszcze raz, kurwa! – powtarzam jak mantrę. – Źle to robimy. Coś idzie nie tak – stwierdzam, zakładając słuchawki na szyję. – Rose, co robimy nie tak? Może Ty wiesz – zwracam się do brunetki siedzącej za panelem sterującym.
– Za bardzo się starasz, Leto. Wrzuć trochę na luz. Jeszcze raz, to ostatnia piosenka! – zakładam słuchawki z powrotem. Przechylam do tyłu głowę, słyszę i czuję, jak strzela mi w karku. Przygotowuję się psychicznie do dziesiątej powtórki tego samego fragmentu utworu. Do moich uszu zaczyna napływać melodia. Odliczam odpowiednio, po czym zaczynam śpiewać. Kurwa, znowu przekręciłem! Powtarzam po raz jedenasty. W końcu mi się udaje. Oddycham z ulgą, uśmiecham się, odsłuchuję efektu końcowego. Brzmię okropnie, naprawdę beznadziejnie. Oświadczam, że mój głos strasznie się zepsuł. Emma się śmieje, tak jak i cała reszta zespołu. Wzdrygam ramionami. Żegnam się ze wszystkimi, wychodzę. Rozmawiam jeszcze chwilę z Tomo, który pali papierosa przed budynkiem.
Wracam do domu, zmęczony po raz kolejny. Gdy tylko do niego wchodzę, idę prosto do sypialni, nie sprawdzając niczego. Odkładam telefon na półkę, siadam na łóżku i – znów – głośno wzdycham. Mówię sobie, że zbyt często to robię. Kręcę głową z uśmiechem, kładę się na plecach i wpatruję w sufit.
– Jezu – jęczę, gdy słyszę, jak telefon zaczyna wibrować. Biorę go do ręki i widzę nową wiadomość na poczcie. Wypuszczam z piskiem powietrze, otwieram skrzynkę. Znowu jakaś popieprzona reklama. Kasuję ją i wracam do snu.
Ziewam, odkładam telefon na półkę. Ignoruję powiadomienie o wiadomości, zamykam oczy. Jestem kurewsko zmęczony, przesiedziałem cały cholerny dzień w studio, a to cholerne urządzenie ciągle dzwoni.. Nie chcę mówić, że mi się to nie podoba, po prostu jestem zmęczony. Z m ę c z o n y.
A gdyby tak wypić trochę kawy, włączyć laptopa i poczytać coś o sprawach sądowych? Pozwać EMI? Taka opcja wydaje się ciekawsza niż spanie samemu w łóżku i rozmyślanie o życiu. Ale ostatecznie decyduję się na wersję drugą, ponieważ – szczerze powiedziawszy – bolą mnie oczy. Prycham cicho pod nosem, uświadamiając sobie, jak bardzo jestem leniwy w stosunku do innych ludzi. Zawsze czekam, aż oni wykonają pierwszy krok, zbliżą się i będą chcieli porozmawiać.
Dzwoni telefon. Ja pierdolę, czy dzisiaj nie zaznam spokoju?
– Halo – mówię szorstko po wciśnięciu zielonego przycisku. Nawet nie spojrzałem na wyświetlacz, kto dzwoni.
– Jared, jesteś w domu? – słyszę Shannona.
– Nie, na pierdolonej Arktyce – burczę. – Jasne, że w domu. Gdzie mógłbym być? Dzisiaj wszyscy mi przeszkadzają, chcę spać, Shanny.. Jestem zmęczony – przekręcam oczyma, powtarzając ten sam wyraz po raz setny tego samego dnia. Brat zaczyna się cicho śmiać, więc unoszę brwi w geście zdziwienia. – Po co dzwonisz? – pytam, przerywając salwę radości po drugiej stronie słuchawki.
– Chciałem, żebyś poszedł ze mną do klubu, gdzie będę jako DJ z Antoine prowadził imprezę – odpowiada. – Wiesz, miksował muzykę, puszczał i takie tam.
– Wiem, czym zajmuję się DJ – ripostuję szybko, marszcząc czoło. – Jestem zmęczony dniem, nigdzie nie idę, daj mi spokój, braciszku mój kochany, spać.. – przeciągam możliwe każdą sylabę. – Hej, czekaj, bo ktoś puka do drzwi – zsuwam się z łóżka, wkładam stopy do ciepłych, puchowych kapci (które podarowała mi ciocia na któreś-tam urodziny) i schodzę po schodach, powoli na dół. Szorując po podłodze, i trzymając telefon przy uchu otwieram drzwi. Prawie upuszczam ukochane BlackBerry, gdy widzę, kto stoi w progu.

4 komentarze:

  1. Jesteś moim miszczem bejbe!
    Powinnam się skulić w prowizorycznej dziurze imitującej jaskinię i tam zemrzeć gdyż Twój talent mnie zabija.

    Kocham!

    OdpowiedzUsuń
  2. Kończenie w takim momencie powinno być zakazane.
    Tak serio, to ubóstwiam a) wygląd bloga b) Twój styl pisania. Zawsze mam kłopot z pisaniem w czasie teraźniejszym, automatycznie przechodzę na przeszły. A właśnie podoba mi się to.
    Robi się coraz ciekawiej. A imię nieznajomej - rozpływam się *-* naprawdę świetnie wybrałaś.
    Oo, widzę w tle marsowe kłopoty z EMI. temat interesuje mnie jak żaden inny, właśnie między innymi dlatego tak bardzo chciałabym zobaczyć Artifact XD ale dość o mnie, bo zaczynam gadać od rzeczy, wybacz. jeszcze co do EMI to mam nadzieję że ten rozdział nie będzie jakimś wyjątkiem czy cuś i w następnych również pociągniesz ten temat.
    jeszcze jedno. bardzo szczegółowo wszystko opisujesz. to też mi się bardzo podoba. dawaj następny szybko c:

    OdpowiedzUsuń
  3. Łeee, jak mogłaś tak skończyć? Tóż to chamskie dla nas ;x No ale... Kolejny rozdział, który cholernie mi się podoba. Lubię Twoją Emmę, jest taka władcza. A Jared jest po prostu Jaredem, za co też plus. No i Franceska... Imię oryginalne, osobowości tej pani także interesującą się wydaje być :D
    Czekam na następny, weny i pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Trafiłam na Twój blog dosłownie kilkanaście minut temu. Wiem, że doczytam go do końca i będę czekać na nowe rozdziały. Bardzo podoba mi się Twój styl, leciutko się czyta. Nie wiem, co mogłabym Ci jeszcze napisać, bo mie umiem pisać bajecznie długich komentarzy, więc oświecę Cię, że to wszystko jest asjdkdlahdkahdlalhskah *_* A pod koniec, gdy Jared otworzył drzwi, to pomyślałam "To pewnie Colin!" XD

    OdpowiedzUsuń