Wychodzę
ze studia wcześniej, niż powinienem. Kiedy otwieram szklane drzwi, silny wiatr
momentalnie uderza mnie prosto w bladą twarz. Jestem zmęczony siedzeniem na
czarnym, skórzanym fotelu i mówieniu wszystkim, co mają robić. Emma będzie
wściekła, że wyszedłem bez jakiejkolwiek wiadomości, tym bardziej, że ostatnio
rozpoczęliśmy pracę nad nowym albumem. Uśmiecham się cierpko i nasuwam na nos
okulary przeciwsłoneczne – ludzie, którzy mnie miną, pewnie pomyślą, że jestem
idiotą, bo mamy październik, dwutysięcznego dziewiątego roku, jak i również
chłodny, deszczowy dzień. Podczas przechadzki po niezbyt zatłoczonym chodniku,
wyjmuję z kieszeni dżinsów iPoda, wkładam do uszu słuchawki i włączam ostatnio
odtwarzany utwór. Przekładam przez szyję torbę, która zaczęła ciążyć na moim
prawym ramieniu.
Mijam
ludzi, idę w stronę przejścia dla pieszych; staję i czekam na zielone światło. Na
parkingu po drugiej stronie nie dostrzegam samochodu Emmy, dzięki Bogu – nie
chcę zbędnych pytań na temat tego, dlaczego wcześniej wymknąłem się ze studia i
narzekania na to, że nie stosuję się do poleceń menadżera. Przechodzę przez
pasy, gdy tylko widzę sygnał oznajmiający pozwolenie na przejście. Idę do
kawiarni, mam ochotę na duże latte i jakieś ciasto. Wsuwam dłonie do kieszeni
bluzy, ramieniem przez przypadek uderzam jakiegoś mężczyznę w akurat
wyciągniętą dłoń, ale ignoruje to i idzie dalej. W końcu docieram do miejsca
docelowego, siadam przy oknie, patrzę w menu. Zamawiam latte i ciastko – jestem
strasznie głodny; nie chcę czekać pół godziny w restauracji na wydanie obiadu,
a wypiek idealnie nadaje się na zaspokojenie mojego głodu.
Ściągam
bluzę, jest mi za gorąco, kładę ją obok torby na sofie, na której siedzę i
wzdycham. Kładę łokcie na stoliku, a brodę podpieram na splecionych ze sobą
dłoniach. Wsłuchuję się w kojące brzmienia Snow Patrol, chociaż niektórzy
uważają, że tego nie da się nazwać muzyką. Wyciągam z teczki laptopa i stawiam
go na stoliku. Otwieram klapkę, szukam dostępnej sieci bezprzewodowej, a kiedy
ją znajduję, przeglądam swoją pocztę i czytam wszystkie wiadomości od
wydawnictwa, czy też od Emmy, która przesłała mi wszelkie ważne dokumenty.
Otwieram je każde po kolei i czytam, pijąc latte, które dotarło przed kilkoma
sekundy.
NADAWCA:
EMI MUSIC
TEMAT:
Spotkanie
ADRESAT:
Jared Leto
Panie
J. Leto,
Przejrzeliśmy
wszystkie niezbędne dokumenty związane z pozwem do sądu i współpracy z Pana
zespołem i planami na wydanie kolejnej – trzeciej już – płyty. Ostatecznie
chcielibyśmy zaproponować Panu spotkanie w siedzibie naszej wytwórni w Seattle,
osiemnastego października b.r. o godzinie piętnastej. Spotkanie odbędzie się w
sali konferencyjnej z naszym negocjatorem, menadżerem oraz prezesem.
Kristof
Volff,
EMI MUSIC
MARKETING, 1818 Westlake Ave N, Seattle, WA 98109.
Jestem
zdziwiony szybką odpowiedzią, że o mało nie wypluwam kawy na ekran laptopa.
Połykam latte, wypijam je do końca haustem i czytam wiadomości jeszcze kilka
razy. Zgodzili się! Zaproponowali spotkanie! Czuję, jak moje alter-ego wykonuje
różne salta, tańce radości; może wycofają pozew o trzydzieści milionów dolarów?
Moja radość przybiera jeszcze większy poziom. Z ekscytacją zamykam laptopa,
chowam go do torby; zjadam w pośpiechu ciastko i ubieram kurtkę. Zabieram
wszystkie swoje rzeczy i wychodzę prędko z kawiarni. Wyciągam z kieszeni
telefon i dzwonię do brata, aby oznajmić mu cudowne wieści. Gdy tylko odbiera,
odkrywam wszystkie karty, ale jego odpowiedź nie jest zbyt entuzjastyczna.
– Nie
podniecaj się tak, młody. Jeszcze nie powiedzieli, że to zrobią. Mogli podwoić
stawkę. – Przekręcam oczyma. Shannon czasami potrafi zdemotywować człowieka.
Jęczę cicho od niechcenia, żegnam się z nim i rozłączam. Wpadam na kolejne
osoby. Śpieszę się, do cholery, złaźcie z mojej drogi! Kiedy docieram na
skrzyżowanie ulic, staję na rogu budynku i chwilę odpoczywam. Oddech mam
nierówny, szybki, płytki. Nie czuję się za dobrze – bieganie po centrum Los
Angeles nie wpływa dobrze na samopoczucie. Parskam śmiechem, opieram się dłonią
o ścianę i dyszę ciężko.
Idąc
w stronę mojego domu, mijam czarne BMW, prawdopodobnie z serii 7 – wygląda na
nowe, zupełnie nie używane. Z ciekawości zatrzymuję się i przyglądam ciemnym
szybom; po chwili zauważam, że samochód jest otwarty, więc odchodzę kilka
kroków dalej. Zamykam oczy i potrząsam głową. Odliczam do trzech, ignoruję chęć
rozejrzenia się po okolicy i ruszam dalej w stronę swojego mieszkania
przy 3848 Fredonia Drive. Skręcam
w drugą uliczkę i idę wzdłuż drzew prosto do ostatniego budynku po lewej
stronie.
Słyszę
jakieś głosy, odwracam się. W moją stronę idzie mężczyzna, wymachuje rękoma i
krzyczy w niezrozumiałym dla mnie języku. Marszczę czoło, rozpoznaję, że mówi
po hiszpańsku. Przystaję. Nieznajomy podchodzi do mnie, nadal wyraża się w dość
wysokim tonie i mi prawdopodobnie grozi. Łapie mnie za rękaw i pokazuje za
siebie, ale nie reaguję na to i wyszarpuję swoją rękę.
– Nie
rozumiem Cię – wtrącam po chwili, kiedy
przerywa swój monolog na zaczerpnięcie powietrza. – Jestem Amerykaninem,
mówisz po angielsku?
– No.
– Znów zaczyna swoje wywody. Staram się go uspokoić gestami rąk, lecz na
próżno.
– Non
te intellexi! – odpowiadam po łacińsku. Jakie to szczęście, że uczyłem się
go przez wiele lat, zarówno w szkole średniej, jak i później na studiach. Z
czasem stałem się pasjonatem tego języka, tudzież bardzo dużo o nim wiem.
Mężczyzna zastanawia się przez chwilę, po czym wyciąga coś z kieszeni, natychmiast
to chowając. Prycham cicho. Mężczyzna odchodzi… ale zaraz wraca. Łapie mnie
mocno za ramię i ciągnie gdzieś w wąską uliczkę. Staram się wyrwać, ale nie
pozwala mi na to.
– Women.
Hurt. Help – duka łamaną angielszczyzną. Marszczę ponownie czoło, kiedy
mnie puszcza. Postanawiam odpuścić i idę za nim.
– Jaka
kobieta? Ktoś jest ranny?
Patrzy
na mnie dziwnie, powtarza to, co wcześniej:
– Women.
Hurt. Help – pokazuje palcem na jakiejś miejsce przed nami. Ach, Ci
obcokrajowcy! Nienawidzę ich. Patrzę w tamtą stronę, przez chwilę nic nie
widzę, ale zaraz, po niewielkim rozejrzeniu się, dostrzegam postać siedzącą pod
drzewem. Wygląda na nieprzytomną. Patrzę to na mężczyznę, to na nieznajomą
osobę, aż w końcu ściągam z ramienia torbę, rzucam ją na ziemię i biegnę w
stronę – tak jak myślałem – nieprzytomnej kobiety.
Potrząsam
nią lekko, przyglądam się odruchom życiowym.
– Słyszysz
mnie? – pytam głośno, ściągając kurtkę. Nakładam ją na jej ramiona, szczelnie
otulam, na domiar tak, aby nie zmarzła. Kiwa delikatnie głową, przesuwa prawą
ręką na swoje kolano. – Boli
Cię kolano? – znów powtarza gest sprzed chwili.
– Nie
mogę wstać – szepcze ledwo słyszalnie. – Kiedy biegłam, upadłam i chyba
złamałam nogę – dodaje po chwili. Spoglądam na jej ubiór – nic nadzwyczajnego,
poza tym, że ma rozerwane rajstopy i poplamioną krwią białą koszulę.
– Podniosę
Cię teraz. Ale jeśli będzie Cię coś boleć i nie dasz rady, daj mi znać, OK? – proponuję.
Nieznacznie – znów – kiwa głową. Wstaję, staję po jej prawej stronie, nachylam
się i pomagam powoli wstać. Syczy cicho, ale nie rezygnuje; kiedy w pełni
znajduje się w pionie, omal się nie przewraca – jej ratunkiem stało się moje
ramię. Mężczyzna znów zaczyna coś pieprzyć po hiszpańsku.
– Mówi,
że zadzwonił po karetkę. – Z rozmyślenia wyrywa mnie głos Nieznajomej. – Prosiłam, żeby nie dzwonił. To nic takiego.
– Wzdycham. Nachylam się i biorę kobietę na ręce. Idę w stronę głównej uliczki,
aby pomoc nie musiała zbytnio pchać się w te cholerne, jednostronne, piaskowe
uliczki.
– A
teraz co mówi? – pytam, kiedy po raz kolejny, mężczyzna idący po mojej lewej
stronie wypowiada nieznane mi słowa.
– Przeprasza,
że nie zdołał wytłumaczyć Ci tego inaczej i jest mu przykro, że nie był w
stanie mi sam pomóc – odpiera kobieta drżącym głosem. Krzywi się lekko. – Staraj
się nie skręcać mi nogi, kiedy ją trzymasz.
– W
porządku.. – mówię do towarzysza. Uśmiecha się lekko, ale nie jestem pewien,
czy zrozumiał. – Och,
przepraszam. – Rozluźniam ucisk prawej dłoni. – Jak się nazywasz? – pytam, kiedy stajemy
przy skrzyżowaniu uliczek. W oddali słyszę sygnał ambulansu. Patrzę na twarz
kobiety – znajdują się na niej liczne siniaki oraz zadrapania, z których leci
krew. – Co się stało?
– Nazywam
się Franceska – odpowiada niemal natychmiast, nerwowo wodząc wzrokiem po pustej
uliczce. Posyła cierpki uśmiech w stronę Hiszpana, przełyka głośno ślinę. – Ktoś..
mnie napadł. Wracałam z pracy.
– Domyśliłem
się – uśmiecham się ciepło. – Karetka zaraz będzie. Zabiorą Cię do
szpitala, założą gips i wrócisz do domu – dodaję po chwili. Franceska lekko się
krzywi, po czym odrzeka:
– Nie
mogę wrócić do domu. Zatrzymam się w hotelu.
Nie
odpowiadam, ponieważ podjeżdża samochód. Nieznajomy oddaje mi torbę, dokładniej
mówiąc, kładzie ją obok mojej nogi i mówi coś do kobiety, którą trzymam na
rękach, uśmiecha się do niej; ona robi to samo. Chyba się żegnają; odchodzi.
Z
samochodu wychodzi pielęgniarka oraz lekarz, który zgodnie z procedurą otwiera
tylne drzwi i karze mi posadzić poszkodowaną na specjalnym fotelu w środku.
Jako, że nie jest w bardzo ciężkim, bądź krytycznym stanie, kiedy zamykają
drzwi, nie jadą na sygnale.
– Jest
Pan rodziną? – pyta mnie pielęgniarka. Przez chwilę nic nie odpowiadam, ale
widząc jej błagalny wzrok, wzdycham lekko, przesuwając wzrokiem po jej
zranionym ramieniu. Kiedy docieram do dłoni, zauważam na niej złotą obrączkę.
Bingo.
– Jestem
jej mężem – mówię. Franceska uśmiecha się szeroko, ale na jej twarzy widać
grymas bólu spowodowany najprawdopodobniej złamaną nogą. Siadam obok niej, i
już po chwili jesteśmy w drodze do szpitala.
Przyglądam
się drewnianej tablicy, na której na szpilki przyczepione są różne regulaminy
związane z zachowaniem, leczeniem oraz przyjmowaniem pacjentów. Przekładam
torbę z laptopem przez ramię i z nudów zaczynam czytać te bzdury.
Przerywa
mi jakaś pielęgniarka, która prosi o podpisanie dokumentów w sprawie wypisania
pacjenta. No cóż, “jestem”
jej mężem, więc chwilowo spadła na mnie odpowiedzialność za leczenie – bardziej
bym powiedział, że w tym wypadku chodzi o ubezpieczenie. Kobieta odchodzi, mija
mnie jeszcze kilka takich samych, zabieganych osób; siadam na plastikowym
krześle i przecieram twarz dłońmi.
Zastanawiam
się, co by się stało, gdybym zignorował tego mężczyznę i zostawił go, wrócił
spokojnie do domu. Kobieta nie pozwoliłaby mu wezwać pomocy, a co za tym idzie,
że prawdopodobnie zostawiłby ją samą sobie, co sprawiłoby, że zmarłaby z
wyziębienia. Tak przynajmniej będzie miała gips.
Pielęgniarka,
która mnie mija, w pośpiechu mówi, że mogę już odwiedzić “swoją” żonę. Uśmiecham się cierpko, wstaję
i idę do pokoju numer dwieście dziewięć. Otwieram drzwi, wchodzę do środka,
zamykam je. Odwracam się twarzą w stronę okna, dostrzegam siedzącą na kozetce
kobietą, z gipsem na nodze. Wygląda to tak śmiesznie, że śmieję się cicho.
Lekarz siedzi przy biurku i coś wypisuje, więc podchodzę do kobiety i siadam
obok niej.
– Um…
– zaczyna. Chyba wiem, co chce powiedzieć, więc ją wyprzedzam.
– Nie
ma za co – odrzekam, delikatnie ściskając jej przedramię. Po chwili je
puszczam. – Jared
– szepczę tak cicho, tak to tylko możliwe. Kiwa głową, patrzy na mnie, potem na
swoją dłoń, na której ma obrączkę.
– Możecie
już Państwo iść – zwraca się do nas mężczyzna w białym ubraniu. Przekręcam
lekko oczyma, zsuwam się z kozetki i pomagam Francesce wstać. Nie posiada
jeszcze kul, więc sama nie podoła chodzeniu. Biorę ją na ręce i wynoszę z
pomieszczenia. Kobieta znów chichocze – chyba wyobraża sobie, jak to musi
wyglądać.
– Nie
mam samochodu. Musimy wrócić na pieszo – mówię, kiedy zjeżdżamy windą na
dół. – Najpierw
wypożyczymy kule w sklepie medycznym.
– Jesteś
pewny, że mogę u Ciebie przenocować? Prawie w ogóle się nie znamy, poza tym,
nie chcę wchodzić Ci na głowę – mówi, kiedy stajemy przed moim mieszkaniem. Na
szczęście szpital jest niedaleko, więc nie mieliśmy długiej drogi. Otwieram
kluczem drzwi, pcham je do przodu; odwracam się, podchodzę znów do kobiety i
pomagam jej wejść do środka.
– Tak. Naprawdę mi to nie przeszkadza. Mieszkam
pod ziemią, prawie cały dzień spędzam w studio w piwnicy, więc nie masz się
czym przejmować.
– Jesteś
muzykiem? – pyta lekko zdezorientowana. – Myślałam, że jesteś.. atletą, coś w
ten deseń – śmieje się, powoli się odwracając i idąc w stronę sofy stojącej w salonie.
Biorę
z wieszaka starą bluzę, narzucam ją na ramiona i schodzę do studio, które
znajduje się w piwnicy, pod górą częścią pomieszczeń, w których funkcjonuję na
co dzień. Otwieram drzwi od pokoiku, w którym najczęściej grywam części
akustyczne i biorę do ręki jedną z gitar. Sięgam po niebieski długopis, oraz
szkicownik – kilka lat temu stwierdziłem, że idealnie nadaje się do zapisywania
tekstów piosenek i nut. Lepsze to, niż stos rozwalonych kartek.
Nastrajam
odpowiednio gitarę, przewieszam pasek przez ramię i przyciskam ją lekko do
siebie. Prawą dłoń zaciskam na górnej części gryfu; opuszkami palców lewej
delikatnie dotykam strun. Są jak kobieta – trzeba traktować je delikatnie, z
szacunkiem, a kiedy chce uzyskać się odpowiedni dźwięk, dotykać w wyznaczonych
miejscach..
Potrząsam
głową. W ogóle nie interesuje mnie ta kobieta, która śpi w MOIM pokoju, w moim
łóżku, w którym nie było nikogo od dobrych kilku lat. Jezus, nie chcę o niej
myśleć. Podłączam pod gitarę słuchawki, które i tak czy siak nie wyciszają
dźwięku, ale sprawiają, że dogłębniej słyszę to, co gram. Zapisuję co jakiś
czas na kartce nuty. Tworzenie w ciszy, we własnym zakątku jest lepsze, niż
spotkanie z dwudziestoma osobami, z której każda dyktuje, co masz robić. Mam
serdecznie dość dyrygowania moją grą, którą uważam za dość dobrą; jedyne, czego
potrzebuje to kilka poprawek. Przekręcam oczyma, kiedy po raz trzeci mylę
ósemkę z szesnastką. Jak można pomylić ósemkę z szesnastką?! Marszczę brwi. Po
czterdziestu dwóch minutach nie chcę więcej już grać. Odkładam gitarę, zdejmuję
słuchawki, wieszam je na odpowiednie miejsce. Wzdycham ciężko; wszędzie panuje
tak okropna cisza, przytłacza mnie. Znów czuję się jakbym był zupełnie sam,
zamknięty w czterech ścianach, opuszczony.. Biorę do ręki szkicownik,
przeglądam zapisane strony. Jestem tak znużony, że przysypiam przy czwartej,
zamazanej, porysowanej, nakreślonej, zapisanej, zamalowanej..
Budzi
mnie ciche pukanie do drzwi. Przez chwilę zastanawiam się, gdzie jestem, lecz
po chwili przypominam sobie wydarzenia poprzedniego dnia – Hiszpan, który mnie
zaciągnął na jakieś zadupie, kobieta, szpital… zasnąłem w studio. Otwieram
oczy, przecieram je dłońmi i otwieram drzwi. Zaspanym wzrokiem patrzę na
kobietę stojącą przede mną. Kobieta, kobieta..
– Będę
się zbierać. Muszę pojechać do domu, spakować się i pojechać do jakiegoś
hotelu. Dziękuję za pomoc. To wiele dla mnie znaczy – odpiera, opierając się
dłonią o framugę drzwi. – Ciężko
tutaj zejść. Prawie jak labirynt – stwierdza, rozglądając się wokoło, z lekkim
uśmiechem na twarzy.
– To
BMW to Twój samochód, prawda? Nie pojedziesz sama! Masz gips na nodze! –
reflektuję się.
– To
automat. Dam sobie radę – ripostuje. – Tak, to mój samochód. Dostałam go niedawno,
od ojca. Długa historia. Pomógłbyś mi wrócić na górę? Ledwo co zeszłam, wołałam
Cię kilka razy, ale chyba tutaj nic nie słychać – przez chwilę między nami
zapada niezręczna cisza. – Chciałabym
się jakoś odwdzięczyć – zaczyna. – Jestem z tych osób, które nie lubią pomocy od
innych, a jak już ją dostają, to zawsze dają coś w zamian.
– Nie
trzeba – odpieram, wymijając ją. Biorę ją na ręce i niosę na górę. – Twoje zdrowie to wystarczająca odpłata za
pomoc.
– Odmówisz
chwilowo chorej kobiecie, która nie może chodzić? – mówi, śmiejąc się. Sadzam
ją na sofie, idę na przedpokój, gdzie narzucam na ramiona jesienną
kurtkę. – Chcę
się odwdzięczyć. To tylko jeden dzień; koncert. Ale po dzisiejszym trochę się
obawiam..
– Dobra.
Co to takiego? – poddaję się.
– Koncert
muzyki klasycznej..
– Nie
cierpię takiej muzyki! – dorzucam niemal natychmiast. – Poza tym.. Twój mąż? – staram się jakoś z
tego wykręcić. Nawet jej nie znam, a ona zaprasza mnie na koncert..
Symfoniczny.. Uh!
– Moje
stosunki z mężem są trochę.. odmienne niż wszystkie inne. Proszę, pozwól sobie
poznać tę muzykę. Jest naprawdę bardzo.. emocjonalna i inspirująca. Mam dwa
bilety. Miałam iść tam z.. przyjacielem, ale ostatecznie zostałam sama – analizuję jej słowa. Odmienne stosunki z
mężem? Nie może zostać w domu, chce zatrzymać się w hotelu...
– Czy
to Twój mąż Cię napadł? – nie wiem, czy wypowiadam te słowa na głos, czy w
myślach – jedyne, co słyszę, to trzask zamykanych drzwi. Wzdycham cicho, opadam
całymi plecami na sofę i zamykam oczy.
Za
trzy dni mam spotkanie w Seattle z prezesem EMI. To będzie naprawdę
wyczerpujące, zważywszy na to, że potem wracam do studio, aby kontynuować
nagrywanie nowej płyty. Shannon jest na mnie wściekły, wiem to. Tomo pewnie
też, o Emmie nie wspominając.. nienawidzą, kiedy wychodzę wcześniej, nie
informując ich o tym, robiąc to, co chcę.
Tak
właśnie wygląda moje życie. Studio, dom, jakiś nagłe zdarzenie, chwila czegoś
innego i BUM! Powiem coś źle i wszystko wraca do starego szablonu. Pewnie jutro
o czwartej nad ranem znów wstanę, zjem jedną kanapkę na śniadanie, wypiję
herbatę i pójdę pobiegać. Potem wrócę do domu, wezmę prysznic, pojadę do
studio, nagram wokal, zmiksuję nowy podkład i tak przez cały tydzień.
Jestem z Ciebie dumna i to cholernie. Pamiętaj, że to wszystko jest wynikiem Twojej ciężkiej pracy. Żadne słowa nie są w stanie wyrazić jak mi się to wszystko podoba. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy i pamiętaj, że zawsze służę radą.
OdpowiedzUsuńLaters, baby.
PS. Też Cię kocham, Kurczaku. ;*
Ja też muszę powiedzieć, że bardzo mi się podoba, chociaż osobiście uważam, że tamta wersja jak i ta są dobre :)
OdpowiedzUsuńJuż nie mogę się doczekać spotkania Jareda z tą panią, chociaż nie powiem, intryguje mnie fakt, że ma męża :D
Wesołych Świąt.
- gemmei.
Obiecałam że skomentuję, więc to robię :D
OdpowiedzUsuńDzisiaj zdążyłam przerobić tylko jeden, bo nie mam zbytnio czasu, ale muszę coś napisać bo później zapomnę.
No więc. Na początek: WAH. Podoba mi się. Szczególnie czas, bo lubię czytać o wszystkim co działo się przed wydaniem TIW :D to takie bardziej intrygujące moim zdaniem. Historia zaczyna się dość ciekawie, zobaczymy co będzie dalej. Co do bohaterów. Nie miałam jeszcze okazji dogłębnie ich poznać, ale Jared wydaje się sympatyczny, a Nieznajoma tajemnicza i intrygująca. Naprawdę pracuje w gazecie? Mając te wszystkie drogie rzeczy? Dziwne, ciekawe. Pewnie rozjaśni się to w późniejszych rozdziałach :D
- doyoubleed
Wróciłam! Z nową dawką natchnienia i pomysłów :) Notka informacyjna : http://bitwa-marzen.blogspot.com . Zapraszam, Cavalla
OdpowiedzUsuńwow. jestem pod wrażeniem. piszesz tak świetnie, że po prostu nie mam słów *_________* + za Chiny nie dałabym rady pisać w czasie teraźniejszym, a Ty napisałaś w tym czasie po prostu idealnie.
OdpowiedzUsuńprzeczytałam tylko ten rozdział i się zakochałam *____* i ogólnie to uwielbiam czytać opowiadania, których akcja toczy się przed wydaniem TIW. nie wiem dlaczego ale po prostu uwielbiam :3
czekam już niecierpliwie na drugi, i będę tutaj wpadała codziennie <3 dodaję do ulubionych :3
Wooo, szacun ;))
OdpowiedzUsuńCholernie mi się spodobało i wciągnęło mnie.
Mam nadzieję, że następne rozdziały będą równie genialne.
Twój blog ląduje u mnie w zakładkach, więc będę go codziennie nawiedzać XD
Zaczynam komentować po kolei, może dam radę zrobić to z każdym, ale nie teraz. Zadanie z matmy samo się nie zrobi ;))
@nopebitches