23 grudnia 2012

ROZDZIAŁ PIERWSZY



Wychodzę ze studia wcześniej, niż powinienem. Kiedy otwieram szklane drzwi, silny wiatr momentalnie uderza mnie prosto w bladą twarz. Jestem zmęczony siedzeniem na czarnym, skórzanym fotelu i mówieniu wszystkim, co mają robić. Emma będzie wściekła, że wyszedłem bez jakiejkolwiek wiadomości, tym bardziej, że ostatnio rozpoczęliśmy pracę nad nowym albumem. Uśmiecham się cierpko i nasuwam na nos okulary przeciwsłoneczne – ludzie, którzy mnie miną, pewnie pomyślą, że jestem idiotą, bo mamy październik, dwutysięcznego dziewiątego roku, jak i również chłodny, deszczowy dzień. Podczas przechadzki po niezbyt zatłoczonym chodniku, wyjmuję z kieszeni dżinsów iPoda, wkładam do uszu słuchawki i włączam ostatnio odtwarzany utwór. Przekładam przez szyję torbę, która zaczęła ciążyć na moim prawym ramieniu.
Mijam ludzi, idę w stronę przejścia dla pieszych; staję i czekam na zielone światło. Na parkingu po drugiej stronie nie dostrzegam samochodu Emmy, dzięki Bogu – nie chcę zbędnych pytań na temat tego, dlaczego wcześniej wymknąłem się ze studia i narzekania na to, że nie stosuję się do poleceń menadżera. Przechodzę przez pasy, gdy tylko widzę sygnał oznajmiający pozwolenie na przejście. Idę do kawiarni, mam ochotę na duże latte i jakieś ciasto. Wsuwam dłonie do kieszeni bluzy, ramieniem przez przypadek uderzam jakiegoś mężczyznę w akurat wyciągniętą dłoń, ale ignoruje to i idzie dalej. W końcu docieram do miejsca docelowego, siadam przy oknie, patrzę w menu. Zamawiam latte i ciastko – jestem strasznie głodny; nie chcę czekać pół godziny w restauracji na wydanie obiadu, a wypiek idealnie nadaje się na zaspokojenie mojego głodu.
Ściągam bluzę, jest mi za gorąco, kładę ją obok torby na sofie, na której siedzę i wzdycham. Kładę łokcie na stoliku, a brodę podpieram na splecionych ze sobą dłoniach. Wsłuchuję się w kojące brzmienia Snow Patrol, chociaż niektórzy uważają, że tego nie da się nazwać muzyką. Wyciągam z teczki laptopa i stawiam go na stoliku. Otwieram klapkę, szukam dostępnej sieci bezprzewodowej, a kiedy ją znajduję, przeglądam swoją pocztę i czytam wszystkie wiadomości od wydawnictwa, czy też od Emmy, która przesłała mi wszelkie ważne dokumenty. Otwieram je każde po kolei i czytam, pijąc latte, które dotarło przed kilkoma sekundy.

NADAWCA: EMI MUSIC
TEMAT: Spotkanie
ADRESAT: Jared Leto
Panie J. Leto,
Przejrzeliśmy wszystkie niezbędne dokumenty związane z pozwem do sądu i współpracy z Pana zespołem i planami na wydanie kolejnej – trzeciej już – płyty. Ostatecznie chcielibyśmy zaproponować Panu spotkanie w siedzibie naszej wytwórni w Seattle, osiemnastego października b.r. o godzinie piętnastej. Spotkanie odbędzie się w sali konferencyjnej z naszym negocjatorem, menadżerem oraz prezesem.
Kristof Volff, 
EMI MUSIC MARKETING, 1818 Westlake Ave N, Seattle, WA 98109.

Jestem zdziwiony szybką odpowiedzią, że o mało nie wypluwam kawy na ekran laptopa. Połykam latte, wypijam je do końca haustem i czytam wiadomości jeszcze kilka razy. Zgodzili się! Zaproponowali spotkanie! Czuję, jak moje alter-ego wykonuje różne salta, tańce radości; może wycofają pozew o trzydzieści milionów dolarów? Moja radość przybiera jeszcze większy poziom. Z ekscytacją zamykam laptopa, chowam go do torby; zjadam w pośpiechu ciastko i ubieram kurtkę. Zabieram wszystkie swoje rzeczy i wychodzę prędko z kawiarni. Wyciągam z kieszeni telefon i dzwonię do brata, aby oznajmić mu cudowne wieści. Gdy tylko odbiera, odkrywam wszystkie karty, ale jego odpowiedź nie jest zbyt entuzjastyczna.
– Nie podniecaj się tak, młody. Jeszcze nie powiedzieli, że to zrobią. Mogli podwoić stawkę. – Przekręcam oczyma. Shannon czasami potrafi zdemotywować człowieka. Jęczę cicho od niechcenia, żegnam się z nim i rozłączam. Wpadam na kolejne osoby. Śpieszę się, do cholery, złaźcie z mojej drogi! Kiedy docieram na skrzyżowanie ulic, staję na rogu budynku i chwilę odpoczywam. Oddech mam nierówny, szybki, płytki. Nie czuję się za dobrze – bieganie po centrum Los Angeles nie wpływa dobrze na samopoczucie. Parskam śmiechem, opieram się dłonią o ścianę i dyszę ciężko.
Idąc w stronę mojego domu, mijam czarne BMW, prawdopodobnie z serii 7 – wygląda na nowe, zupełnie nie używane. Z ciekawości zatrzymuję się i przyglądam ciemnym szybom; po chwili zauważam, że samochód jest otwarty, więc odchodzę kilka kroków dalej. Zamykam oczy i potrząsam głową. Odliczam do trzech, ignoruję chęć rozejrzenia się po okolicy i ruszam dalej w stronę swojego mieszkania przy 3848 Fredonia Drive. Skręcam w drugą uliczkę i idę wzdłuż drzew prosto do ostatniego budynku po lewej stronie.
Słyszę jakieś głosy, odwracam się. W moją stronę idzie mężczyzna, wymachuje rękoma i krzyczy w niezrozumiałym dla mnie języku. Marszczę czoło, rozpoznaję, że mówi po hiszpańsku. Przystaję. Nieznajomy podchodzi do mnie, nadal wyraża się w dość wysokim tonie i mi prawdopodobnie grozi. Łapie mnie za rękaw i pokazuje za siebie, ale nie reaguję na to i wyszarpuję swoją rękę.
– Nie rozumiem Cię –  wtrącam po chwili, kiedy przerywa swój monolog na zaczerpnięcie powietrza. – Jestem Amerykaninem, mówisz po angielsku?
No. – Znów zaczyna swoje wywody. Staram się go uspokoić gestami rąk, lecz na próżno.
Non te intellexi! – odpowiadam po łacińsku. Jakie to szczęście, że uczyłem się go przez wiele lat, zarówno w szkole średniej, jak i później na studiach. Z czasem stałem się pasjonatem tego języka, tudzież bardzo dużo o nim wiem. Mężczyzna zastanawia się przez chwilę, po czym wyciąga coś z kieszeni, natychmiast to chowając. Prycham cicho. Mężczyzna odchodzi… ale zaraz wraca. Łapie mnie mocno za ramię i ciągnie gdzieś w wąską uliczkę. Staram się wyrwać, ale nie pozwala mi na to.
Women. Hurt. Help – duka łamaną angielszczyzną. Marszczę ponownie czoło, kiedy mnie puszcza. Postanawiam odpuścić i idę za nim.
– Jaka kobieta? Ktoś jest ranny?
Patrzy na mnie dziwnie, powtarza to, co wcześniej:
Women. Hurt. Help – pokazuje palcem na jakiejś miejsce przed nami. Ach, Ci obcokrajowcy! Nienawidzę ich. Patrzę w tamtą stronę, przez chwilę nic nie widzę, ale zaraz, po niewielkim rozejrzeniu się, dostrzegam postać siedzącą pod drzewem. Wygląda na nieprzytomną. Patrzę to na mężczyznę, to na nieznajomą osobę, aż w końcu ściągam z ramienia torbę, rzucam ją na ziemię i biegnę w stronę – tak jak myślałem – nieprzytomnej kobiety.
Potrząsam nią lekko, przyglądam się odruchom życiowym.
– Słyszysz mnie? – pytam głośno, ściągając kurtkę. Nakładam ją na jej ramiona, szczelnie otulam, na domiar tak, aby nie zmarzła. Kiwa delikatnie głową, przesuwa prawą ręką na swoje kolano. – Boli Cię kolano? – znów powtarza gest sprzed chwili.
– Nie mogę wstać – szepcze ledwo słyszalnie. – Kiedy biegłam, upadłam i chyba złamałam nogę – dodaje po chwili. Spoglądam na jej ubiór – nic nadzwyczajnego, poza tym, że ma rozerwane rajstopy i poplamioną krwią białą koszulę.
– Podniosę Cię teraz. Ale jeśli będzie Cię coś boleć i nie dasz rady, daj mi znać, OK? – proponuję. Nieznacznie – znów – kiwa głową. Wstaję, staję po jej prawej stronie, nachylam się i pomagam powoli wstać. Syczy cicho, ale nie rezygnuje; kiedy w pełni znajduje się w pionie, omal się nie przewraca – jej ratunkiem stało się moje ramię. Mężczyzna znów zaczyna coś pieprzyć po hiszpańsku.
– Mówi, że zadzwonił po karetkę. – Z rozmyślenia wyrywa mnie głos Nieznajomej. – Prosiłam, żeby nie dzwonił. To nic takiego. – Wzdycham. Nachylam się i biorę kobietę na ręce. Idę w stronę głównej uliczki, aby pomoc nie musiała zbytnio pchać się w te cholerne, jednostronne, piaskowe uliczki.
– A teraz co mówi? – pytam, kiedy po raz kolejny, mężczyzna idący po mojej lewej stronie wypowiada nieznane mi słowa.
– Przeprasza, że nie zdołał wytłumaczyć Ci tego inaczej i jest mu przykro, że nie był w stanie mi sam pomóc – odpiera kobieta drżącym głosem. Krzywi się lekko. – Staraj się nie skręcać mi nogi, kiedy ją trzymasz.
– W porządku.. – mówię do towarzysza. Uśmiecha się lekko, ale nie jestem pewien, czy zrozumiał. – Och, przepraszam. – Rozluźniam ucisk prawej dłoni. – Jak się nazywasz? – pytam, kiedy stajemy przy skrzyżowaniu uliczek. W oddali słyszę sygnał ambulansu. Patrzę na twarz kobiety – znajdują się na niej liczne siniaki oraz zadrapania, z których leci krew. – Co się stało?
– Nazywam się Franceska – odpowiada niemal natychmiast, nerwowo wodząc wzrokiem po pustej uliczce. Posyła cierpki uśmiech w stronę Hiszpana, przełyka głośno ślinę. – Ktoś.. mnie napadł. Wracałam z pracy.
– Domyśliłem się – uśmiecham się ciepło. – Karetka zaraz będzie. Zabiorą Cię do szpitala, założą gips i wrócisz do domu – dodaję po chwili. Franceska lekko się krzywi, po czym odrzeka:
– Nie mogę wrócić do domu. Zatrzymam się w hotelu.
Nie odpowiadam, ponieważ podjeżdża samochód. Nieznajomy oddaje mi torbę, dokładniej mówiąc, kładzie ją obok mojej nogi i mówi coś do kobiety, którą trzymam na rękach, uśmiecha się do niej; ona robi to samo. Chyba się żegnają; odchodzi.
Z samochodu wychodzi pielęgniarka oraz lekarz, który zgodnie z procedurą otwiera tylne drzwi i karze mi posadzić poszkodowaną na specjalnym fotelu w środku. Jako, że nie jest w bardzo ciężkim, bądź krytycznym stanie, kiedy zamykają drzwi, nie jadą na sygnale.
– Jest Pan rodziną? – pyta mnie pielęgniarka. Przez chwilę nic nie odpowiadam, ale widząc jej błagalny wzrok, wzdycham lekko, przesuwając wzrokiem po jej zranionym ramieniu. Kiedy docieram do dłoni, zauważam na niej złotą obrączkę. Bingo.
– Jestem jej mężem – mówię. Franceska uśmiecha się szeroko, ale na jej twarzy widać grymas bólu spowodowany najprawdopodobniej złamaną nogą. Siadam obok niej, i już po chwili jesteśmy w drodze do szpitala.

Przyglądam się drewnianej tablicy, na której na szpilki przyczepione są różne regulaminy związane z zachowaniem, leczeniem oraz przyjmowaniem pacjentów. Przekładam torbę z laptopem przez ramię i z nudów zaczynam czytać te bzdury.
Przerywa mi jakaś pielęgniarka, która prosi o podpisanie dokumentów w sprawie wypisania pacjenta. No cóż, “jestem” jej mężem, więc chwilowo spadła na mnie odpowiedzialność za leczenie – bardziej bym powiedział, że w tym wypadku chodzi o ubezpieczenie. Kobieta odchodzi, mija mnie jeszcze kilka takich samych, zabieganych osób; siadam na plastikowym krześle i przecieram twarz dłońmi.
Zastanawiam się, co by się stało, gdybym zignorował tego mężczyznę i zostawił go, wrócił spokojnie do domu. Kobieta nie pozwoliłaby mu wezwać pomocy, a co za tym idzie, że prawdopodobnie zostawiłby ją samą sobie, co sprawiłoby, że zmarłaby z wyziębienia. Tak przynajmniej będzie miała gips.
Pielęgniarka, która mnie mija, w pośpiechu mówi, że mogę już odwiedzić “swoją” żonę. Uśmiecham się cierpko, wstaję i idę do pokoju numer dwieście dziewięć. Otwieram drzwi, wchodzę do środka, zamykam je. Odwracam się twarzą w stronę okna, dostrzegam siedzącą na kozetce kobietą, z gipsem na nodze. Wygląda to tak śmiesznie, że śmieję się cicho. Lekarz siedzi przy biurku i coś wypisuje, więc podchodzę do kobiety i siadam obok niej.
– Um… – zaczyna. Chyba wiem, co chce powiedzieć, więc ją wyprzedzam.
– Nie ma za co – odrzekam, delikatnie ściskając jej przedramię. Po chwili je puszczam. – Jared – szepczę tak cicho, tak to tylko możliwe. Kiwa głową, patrzy na mnie, potem na swoją dłoń, na której ma obrączkę.
– Możecie już Państwo iść – zwraca się do nas mężczyzna w białym ubraniu. Przekręcam lekko oczyma, zsuwam się z kozetki i pomagam Francesce wstać. Nie posiada jeszcze kul, więc sama nie podoła chodzeniu. Biorę ją na ręce i wynoszę z pomieszczenia. Kobieta znów chichocze – chyba wyobraża sobie, jak to musi wyglądać.
– Nie mam samochodu. Musimy wrócić na pieszo – mówię, kiedy zjeżdżamy windą na dół. – Najpierw wypożyczymy kule w sklepie medycznym.

– Jesteś pewny, że mogę u Ciebie przenocować? Prawie w ogóle się nie znamy, poza tym, nie chcę wchodzić Ci na głowę – mówi, kiedy stajemy przed moim mieszkaniem. Na szczęście szpital jest niedaleko, więc nie mieliśmy długiej drogi. Otwieram kluczem drzwi, pcham je do przodu; odwracam się, podchodzę znów do kobiety i pomagam jej wejść do środka.
Tak. Naprawdę mi to nie przeszkadza. Mieszkam pod ziemią, prawie cały dzień spędzam w studio w piwnicy, więc nie masz się czym przejmować.
– Jesteś muzykiem? – pyta lekko zdezorientowana. – Myślałam, że jesteś.. atletą, coś w ten deseń – śmieje się, powoli się odwracając i idąc w stronę sofy stojącej w salonie.

Biorę z wieszaka starą bluzę, narzucam ją na ramiona i schodzę do studio, które znajduje się w piwnicy, pod górą częścią pomieszczeń, w których funkcjonuję na co dzień. Otwieram drzwi od pokoiku, w którym najczęściej grywam części akustyczne i biorę do ręki jedną z gitar. Sięgam po niebieski długopis, oraz szkicownik – kilka lat temu stwierdziłem, że idealnie nadaje się do zapisywania tekstów piosenek i nut. Lepsze to, niż stos rozwalonych kartek.
Nastrajam odpowiednio gitarę, przewieszam pasek przez ramię i przyciskam ją lekko do siebie. Prawą dłoń zaciskam na górnej części gryfu; opuszkami palców lewej delikatnie dotykam strun. Są jak kobieta – trzeba traktować je delikatnie, z szacunkiem, a kiedy chce uzyskać się odpowiedni dźwięk, dotykać w wyznaczonych miejscach..
Potrząsam głową. W ogóle nie interesuje mnie ta kobieta, która śpi w MOIM pokoju, w moim łóżku, w którym nie było nikogo od dobrych kilku lat. Jezus, nie chcę o niej myśleć. Podłączam pod gitarę słuchawki, które i tak czy siak nie wyciszają dźwięku, ale sprawiają, że dogłębniej słyszę to, co gram. Zapisuję co jakiś czas na kartce nuty. Tworzenie w ciszy, we własnym zakątku jest lepsze, niż spotkanie z dwudziestoma osobami, z której każda dyktuje, co masz robić. Mam serdecznie dość dyrygowania moją grą, którą uważam za dość dobrą; jedyne, czego potrzebuje to kilka poprawek. Przekręcam oczyma, kiedy po raz trzeci mylę ósemkę z szesnastką. Jak można pomylić ósemkę z szesnastką?! Marszczę brwi. Po czterdziestu dwóch minutach nie chcę więcej już grać. Odkładam gitarę, zdejmuję słuchawki, wieszam je na odpowiednie miejsce. Wzdycham ciężko; wszędzie panuje tak okropna cisza, przytłacza mnie. Znów czuję się jakbym był zupełnie sam, zamknięty w czterech ścianach, opuszczony.. Biorę do ręki szkicownik, przeglądam zapisane strony. Jestem tak znużony, że przysypiam przy czwartej, zamazanej, porysowanej, nakreślonej, zapisanej, zamalowanej..
Budzi mnie ciche pukanie do drzwi. Przez chwilę zastanawiam się, gdzie jestem, lecz po chwili przypominam sobie wydarzenia poprzedniego dnia – Hiszpan, który mnie zaciągnął na jakieś zadupie, kobieta, szpital… zasnąłem w studio. Otwieram oczy, przecieram je dłońmi i otwieram drzwi. Zaspanym wzrokiem patrzę na kobietę stojącą przede mną. Kobieta, kobieta..
– Będę się zbierać. Muszę pojechać do domu, spakować się i pojechać do jakiegoś hotelu. Dziękuję za pomoc. To wiele dla mnie znaczy – odpiera, opierając się dłonią o framugę drzwi. – Ciężko tutaj zejść. Prawie jak labirynt – stwierdza, rozglądając się wokoło, z lekkim uśmiechem na twarzy.
– To BMW to Twój samochód, prawda? Nie pojedziesz sama! Masz gips na nodze! – reflektuję się.
– To automat. Dam sobie radę – ripostuje. – Tak, to mój samochód. Dostałam go niedawno, od ojca. Długa historia. Pomógłbyś mi wrócić na górę? Ledwo co zeszłam, wołałam Cię kilka razy, ale chyba tutaj nic nie słychać – przez chwilę między nami zapada niezręczna cisza. – Chciałabym się jakoś odwdzięczyć –  zaczyna. –  Jestem z tych osób, które nie lubią pomocy od innych, a jak już ją dostają, to zawsze dają coś w zamian.
– Nie trzeba – odpieram, wymijając ją. Biorę ją na ręce i niosę na górę. – Twoje zdrowie to wystarczająca odpłata za pomoc.
– Odmówisz chwilowo chorej kobiecie, która nie może chodzić? – mówi, śmiejąc się. Sadzam ją na sofie, idę na przedpokój, gdzie narzucam na ramiona jesienną kurtkę. – Chcę się odwdzięczyć. To tylko jeden dzień; koncert. Ale po dzisiejszym trochę się obawiam..
– Dobra. Co to takiego? – poddaję się.
– Koncert muzyki klasycznej..
– Nie cierpię takiej muzyki! – dorzucam niemal natychmiast. – Poza tym.. Twój mąż? – staram się jakoś z tego wykręcić. Nawet jej nie znam, a ona zaprasza mnie na koncert.. Symfoniczny.. Uh!
– Moje stosunki z mężem są trochę.. odmienne niż wszystkie inne. Proszę, pozwól sobie poznać tę muzykę. Jest naprawdę bardzo.. emocjonalna i inspirująca. Mam dwa bilety. Miałam iść tam z.. przyjacielem, ale ostatecznie zostałam sama –  analizuję jej słowa. Odmienne stosunki z mężem? Nie może zostać w domu, chce zatrzymać się w hotelu...
– Czy to Twój mąż Cię napadł? – nie wiem, czy wypowiadam te słowa na głos, czy w myślach – jedyne, co słyszę, to trzask zamykanych drzwi. Wzdycham cicho, opadam całymi plecami na sofę i zamykam oczy.

Za trzy dni mam spotkanie w Seattle z prezesem EMI. To będzie naprawdę wyczerpujące, zważywszy na to, że potem wracam do studio, aby kontynuować nagrywanie nowej płyty. Shannon jest na mnie wściekły, wiem to. Tomo pewnie też, o Emmie nie wspominając.. nienawidzą, kiedy wychodzę wcześniej, nie informując ich o tym, robiąc to, co chcę.
Tak właśnie wygląda moje życie. Studio, dom, jakiś nagłe zdarzenie, chwila czegoś innego i BUM! Powiem coś źle i wszystko wraca do starego szablonu. Pewnie jutro o czwartej nad ranem znów wstanę, zjem jedną kanapkę na śniadanie, wypiję herbatę i pójdę pobiegać. Potem wrócę do domu, wezmę prysznic, pojadę do studio, nagram wokal, zmiksuję nowy podkład i tak przez cały tydzień.

6 komentarzy:

  1. Jestem z Ciebie dumna i to cholernie. Pamiętaj, że to wszystko jest wynikiem Twojej ciężkiej pracy. Żadne słowa nie są w stanie wyrazić jak mi się to wszystko podoba. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy i pamiętaj, że zawsze służę radą.

    Laters, baby.

    PS. Też Cię kocham, Kurczaku. ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też muszę powiedzieć, że bardzo mi się podoba, chociaż osobiście uważam, że tamta wersja jak i ta są dobre :)
    Już nie mogę się doczekać spotkania Jareda z tą panią, chociaż nie powiem, intryguje mnie fakt, że ma męża :D
    Wesołych Świąt.

    - gemmei.

    OdpowiedzUsuń
  3. Obiecałam że skomentuję, więc to robię :D
    Dzisiaj zdążyłam przerobić tylko jeden, bo nie mam zbytnio czasu, ale muszę coś napisać bo później zapomnę.
    No więc. Na początek: WAH. Podoba mi się. Szczególnie czas, bo lubię czytać o wszystkim co działo się przed wydaniem TIW :D to takie bardziej intrygujące moim zdaniem. Historia zaczyna się dość ciekawie, zobaczymy co będzie dalej. Co do bohaterów. Nie miałam jeszcze okazji dogłębnie ich poznać, ale Jared wydaje się sympatyczny, a Nieznajoma tajemnicza i intrygująca. Naprawdę pracuje w gazecie? Mając te wszystkie drogie rzeczy? Dziwne, ciekawe. Pewnie rozjaśni się to w późniejszych rozdziałach :D
    - doyoubleed

    OdpowiedzUsuń
  4. Wróciłam! Z nową dawką natchnienia i pomysłów :) Notka informacyjna : http://bitwa-marzen.blogspot.com . Zapraszam, Cavalla

    OdpowiedzUsuń
  5. wow. jestem pod wrażeniem. piszesz tak świetnie, że po prostu nie mam słów *_________* + za Chiny nie dałabym rady pisać w czasie teraźniejszym, a Ty napisałaś w tym czasie po prostu idealnie.
    przeczytałam tylko ten rozdział i się zakochałam *____* i ogólnie to uwielbiam czytać opowiadania, których akcja toczy się przed wydaniem TIW. nie wiem dlaczego ale po prostu uwielbiam :3
    czekam już niecierpliwie na drugi, i będę tutaj wpadała codziennie <3 dodaję do ulubionych :3

    OdpowiedzUsuń
  6. Wooo, szacun ;))
    Cholernie mi się spodobało i wciągnęło mnie.
    Mam nadzieję, że następne rozdziały będą równie genialne.

    Twój blog ląduje u mnie w zakładkach, więc będę go codziennie nawiedzać XD

    Zaczynam komentować po kolei, może dam radę zrobić to z każdym, ale nie teraz. Zadanie z matmy samo się nie zrobi ;))

    @nopebitches

    OdpowiedzUsuń