31 grudnia 2013

1990



Nadejdzie taki dzień, w którym dumnie stanę na nogach, spojrzę w lustro na swoje odbicie i powiem sobie bez żadnych wątpliwości „tak, udało mi się” i sprowadzę je – szczęście – do swojego życia. Nadejdzie taki dzień, w którym będę mógł się uśmiechnąć i nie oszukując, powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Nie będę musiał kłamać, przybierać fałszywego wyrazu twarzy.
Powiem sobie „dość”, ubiorę znienawidzone dżinsowe spodnie oraz znienawidzoną białą koszulę i wyruszę w świat, podbijając go, niszcząc stereotypy; stworzę nową kulturę, religię, nowy świat, nowe poglądy. Zdobędę sławę, a wszyscy, którzy wmawiają mi, że nic nie osiągnę, będą patrzyli na mój triumf.
Zapinam guzik i zamek błyskawiczny w spodniach, poprawiam koszulkę i przekręcam oczyma, kiedy słyszę, że ktoś kręci się po pokoju.
– Myślałem, że już poszłaś. Prosiłem Cię o to – mówię, odwracając się i patrząc na kobietę zbierającą swoje rzeczy. – Miałaś wyjść z samego rana.
– Wiem, ale..
– Uprzedzałem, że chcę obudzić się sam. Nie myśl sobie, że jeśli pozwoliłem Ci zostać na noc.. – przerywa mi w połowie zdania, wzdychając głośno. Wbija we mnie wzrok, ubierając niedbale zebrane z podłogi ubrania. Po chwili jest w pełni ubrana, kieruje się w stronę drzwi, lecz zanim je otwiera, odpowiada:
– Wiem! Zaspałam, w porządku? Już się zmywam. Boże, jesteś nieznośny. Do zobaczenia – wychodzi z pokoju, trzaskając drzwiami. Krzywię się, pewnie obudziła matkę i – jeśli nas przyłapie – oboje będziemy mieli przechlapane. Nie mija więcej, niż dwie minuty nim słyszę znów otwierane drzwi. Odwracam się, widzę stojącą w progu dziewczynę. Zamyka pośpiesznie drzwi, opierając się o nie. Zamyka oczy, jakby bolało ją patrzenie na jakąkolwiek rzecz. – Twoja mama.. jest na dole.
– Ouć, mówiłem, że wstaje wcześnie rano – śmieję się gorzko, nie udając zdziwionego. – Pozostało Ci wyjść przez okno, albo oboje dostaniemy nieźle po tyłku – mówię, zbliżając się do niej powoli. – No, to już wyskakuj przez okno. Chyba, że chcesz, aby Twój.. nasz ojciec się o tym dowiedział?
– Nie jest Twoim ojcem – odpowiada niedbale, odchodząc od drzwi. Rzuca się na łóżko, przewraca się na plecy i wbija wzrok w sufit, splatając dłonie na wysokości brzucha. – Jest moim ojcem. Jest z Twoją matką, co czyni go Twoim ojczymem. Nie jesteśmy spokrewnieni. Jestem od Ciebie młodsza, to fakt. Nie martw się, ten związek nie potrwa długo. Znam mojego ojca, zmienia kobiety jak rękawiczki. Jak tam Twój brat, przy okazji?
Przekręcam oczyma na pytanie o Shannonie. Nie rozmawiałem z nim od dwóch miesięcy, kiedy postanowił wyruszyć w świat na własną rękę. Uzbierał trochę gotówki, popracował kilka miesięcy, posprzedawał niektóre rzeczy, pożyczył niewiele od matki i wyjechał, zostawiając wszystko w tyle.
– Nie rozmawiałem z nim od kilku miesięcy – odpowiadam, wzruszając ramionami. – Wracając do sprawy naszego, um… związku. Ty.. ja.. my.. – jąkam się, siadając na skraju łóżka, tuż przy jej nogach. Podnosi się, siada wyprostowana i patrzy na mnie pytająco. Po chwili prycha.
– Rozumiem. Wiem. Nie możemy być razem. Twoja mama wyrzuciłaby Cię z domu.
– Nie, nie chodzi o to – zaprzeczam, kładąc dłoń na jej udzie. Ściskam je lekko, patrząc prosto w jej oczy. – Sypiamy ze sobą, Anaboo. Tylko tyle robimy. Nic do Ciebie nie czuję, poza przyjaźnią i tym, że lubię kiedy koło mnie leżysz, lubię Cię przytulać, dotykać, całować.. Wiem, przewiduję, że czujesz to samo. Poza tym, wyjeżdżam z Luizjany na jakiś czas. Być może na stałe.
– Znów mnie tak nazwałeś – śmieje się cicho, zakładając kosmyk włosów za prawe ucho. – Wiem, Jay. Wiem, że to nie ma sensu.. – mruży oczy, zastanawiając się nad następną rzeczą, jaką powinna, zamierza powiedzieć. – Przez jakiś czas czułam, że to może się udać, ale.. ale tak, masz rację. Gdzie wyjeżdżasz? Niedawno wróciłeś z Filadelfii – zmienia temat, odsuwając się ode mnie. Spuszczam głowę na dół, wiedziałem, że tak będzie.
Anaboo, nie chciałem..
– Po prostu nic nie mów, OK? Nie nazywaj mnie tak. Nie robiłeś tego od pięciu lat, od kiedy poszedłeś do liceum; dopiero teraz Ci się przypomniało?
Zapada cisza. Popełniłem błąd, lecz to przezwisko samo wyszło z moich ust; nie chciałem go wypowiadać. Nie chcę się kłócić, więc nie odpowiadam na to pytanie przez kilka najbliższych minut. Mama nadal kręci się na dole, a nie wyrzucę przecież własnej siostry przez okno, żeby mogła wrócić do akademika.
Rodzice, a właściwie jej ojciec, nas rozdzielił, przeczuwając, że coś jest nie tak. Anabelle poszła do szkoły na drugim końcu miasta, co wiązało się z tym, że musiała zostać w akademiku. Nie przeszkadzało jej to, i tak wolała trzymać się od nas z daleka. Przez pewien czas tolerowała tylko moją mamę i mnie, dzisiaj już nie toleruje nikogo.
– Nowy Jork – mruczę pod nosem.
– Nowy Jork? – odwraca się gwałtownie, patrząc na mnie przenikliwie.
– Dostałem się na kierunek filmowy w SVA. W sierpniu wyjeżdżam, rozpoczyna się semestr letni.. Zaoszczędziłem trochę pieniędzy, więc..
– Czekaj, mówisz mi, że zostawiasz tutaj wszystko, i wyjeżdżasz do tego miasta?
– Ana.. – wzdycham. – To było moje marzenie. Chcę zostać aktorem. Wiesz o tym. Będę pisał, dzwonił, jeśli tylko tego zapragniesz. Wrócę na święta, porozmawiamy. Jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Przyjaciele sobie ufają i zostają na zawsze. Matka nie ma nic przeciwko – odgarniam włosy z jej twarzy, uśmiechając się lekko. – Zawsze mówiłaś, żebym podążał za marzeniami. Robię to. Chcę zostać aktorem – powtarzam, ujmując jej twarz w dłonie. Odwraca wzrok, patrząc na krajobraz za oknem. – Jesteś zła.
– Nie.
– Jesteś.
– Nie.
– Anaboo. Jesteś zła.
– Oh, w porządku! Jestem zła. I będę tęsknić. Mam nadzieję, że napiszesz chociaż jeden, głupi list do mnie, albo zadzwonisz. Już nie chodzi mi o nic więcej. Po prostu nie chcę stracić z Tobą kontaktu. – uśmiecham się, ściskając dwoma palcami jej nos.
– Będę tutaj jeszcze trzy miesiące. Sporo czasu do zagospodarowania, wykorzystania, może w głupie sposoby, może w mądre. I obiecuję, że zadzwonię, jak tylko dotrę na miejsce.

Tygodnie mijają tak szybko, że nim zdążam się obejrzeć, jestem w starym autobusie w drodze do Nowego Jorku. Nie było mnie stać na samolot, to zupełny luksus – wykraczał poza granice mojego budżetu, poza tym nawet nie ciągnęło mnie do tego, by z niego skorzystać. Autobus jest zapełniony, pełno hipisów, ludzi szukających szczęścia, gitarzystów grających jakieś nieznane melodie; i mimo, że jest niewielkich rozmiarów, mieści w sobie wielkie, artystyczne serca.
Droga z Bossier City do Nowego Jorku zajmuje około dwudziestu trzech godzin. Jest to męczące, ale warte wysiłku. Nie mogę zasnąć, jestem zbyt podekscytowany mijanymi miastami, wioskami. Są zupełnie odmienne niż moje rodzinne miasto, okolica, w której mieszkałem razem z matką. Opieram głowę o zabrudzone okno, myśląc, jak idealnie byłoby wyruszyć w ten nieznany, dziki świat z kimś, kto dzieliłby moje pasje, zainteresowania, ideologie. Niestety, jeszcze nikogo takiego nie spotkałem – jedyną osobą, która mniej-więcej podziela mój punkt widzenia, jest Shannon, mój starszy brat.

Nie wiem, kiedy tak naprawdę przekraczam próg mojego nowego, co prawda wynajmowanego za marne grosze, mieszkania. Zamykając drewniane, słabe drzwi, czuję się wolny od wszelkich zobowiązań; nie muszę już mieszkać z matką, słuchać jej słów. Jestem dorosły, rozpoczynam naukę na studiach, na które tak bardzo chciałem się dostać. I chociaż oddałbym wszystko, za to, by podróżować tak jak mój brat, postanawiam zostać i realizować swoje marzenia. Obiecałem to swojej rodzinie, a przede wszystkim – samemu sobie.
Sierpień mija bardzo szybko, w mgnieniu oka oswajam się z nowym otoczeniem, klasą, zapisuję się na zajęcia, które uważam za najbardziej potrzebne. Coraz więcej zaczynam malować, tak, jak sobie to wyobrażałem. Wychodzenie z domu na imprezy, jakiekolwiek zejścia dużej grupy osób, bądź też nawet niewielkiej, nie wchodziło w grę. Straciłem kontakt z dawnymi znajomymi, raz na jakiś czas dzwonię do mamy.
Na święta zostaję w Nowym Jorku. Od nowego roku zaczynam pracę, więc trudno jest przed tym zawitać z powrotem w rodzinnym domu, spotkać się z rodziną, usiąść wspólnie przy stole. Spędzam je samotnie przy mrożonym jedzeniu i puszce Coca-Coli.
Czuję się cholernie samotnie, ale gdzieś we wnętrzu mnie istnieje nadzieja, że kiedyś będzie zupełnie inaczej i wszystko, co teraz wydaje się być beznadziejne, obróci się w idealne, perfekcyjne życie, w którym będzie mnie na wszystko stać i nie będę musiał siedzieć bezczynnie na starej sofie w wynajmowanym mieszkaniu na obrzeżach Nowego Jorku.
Może i to wszystko nie stanie się rzeczywistością w nadchodzącym roku, lecz jestem przekonany, że nadejdzie taki czas i gdy będę gotowy – samoistnie do mnie zawita.
Kto wie, może zostanę znanym aktorem, malarzem?
A może zostanę tylko wrakiem człowieka, który poszukuje szczęścia w życiu?

***

Nowe opowiadanie. Nie wiem, czy coś więcej z tego wyjdzie, nic nie obiecuję, ale wątpię, że będę w stanie napisać coś więcej... Nie nadaję się już do pisania, tym bardziej długich opowiadań. Mam wiele pomysłów, które się ze sobą plączą, w konsekwencji pozostaje jedynie pustka. 
Przykro mi tylko, że z początku z poprzednim opowiadaniem, miałam bardzo dużo czytelników, dodawali komentarze, i wiedziałam, czy dalej pisać czy nie. Więc PROSZĘ, komentujcie. Nawet jedno słowo, typu "głupie", "fajne" będzie w porządku. Ale będę wiedziała, czy warto jest dalej to pisać. Robię to dla siebie, ale chcę też poznawać opinię innych - co poprawić, czego nie, czy tak jest dobrze, czy też nie.