17 grudnia 2013

Rozdział dziewiętnasty

I can't drown my demons, they know how to swim

Siedząc w samolocie czuję się nieswojo, po raz pierwszy w życiu. Szybciej, myślę, stukając opuszkami palców o plastikową podpórkę pod ramię. Jestem zdenerwowany, wiem, co czeka mnie po drugiej stronie oceanu. Czy zdążę? Czy znów zawiodę tych, na których mi zależy?
Pozornie, Leto, zależy. Przez trzy lata nie interesowałem się niczym, żyłem muzyką, trasami, pracą. Czy teraz należy mi się wybaczenie za wszelkie błędy które popełniłem? Nie, nikt nie powinien mi wybaczać. Powinienem zgnić w oddali, jak najdalej od rodziny, znajomych, przyjaciół. Moja córka nigdy nie powinna mnie poznać, z resztą nie zdziwiłbym się, gdyby nawet nie chciała. Moja żona mnie zostawiła – coś o tym świadczy. Mój brat mnie nienawidzi, szczerze nie wiem, za co. Matka mnie unika, prawdopodobnie twierdząc, że jestem skończonym dupkiem, postępując tak samo, jak mój ojciec czterdzieści lat temu.
Jesteś taki sam jak on, słyszę gdzieś w oddali. Odwracam się, lecz widzę jedynie nieznanych mi ludzi, stewardessę podającą wodę starszemu mężczyźnie. Wzdrygam ramionami, wciskając się w oparcie siedzenia. Z upływem czasu, gdy samolot wbija się w powietrze, moje powieki robią się ciężkie i zasypiam prędzej, niż bym tego chciał, śniąc o tym, co jeszcze nie nadeszło. O szczęściu.
Chociaż, prawdę mówiąc, moje jedyne szczęście, najlepsze, co mnie spotkało w życiu, to ta mała dziewczynka, niewiedząca o moim istnieniu. To ja ją stworzyłem, dałem jej życie, jest moja, jestem jej ojcem. Ale patrząc na to wszystko z punktu widzenia trzeciej osoby: jestem jej ojcem tylko w swoich wyobrażeniach. Czy chciałbym być przy niej, wychowywać ją, patrzeć jak rośnie, dojrzewa, staje się kobietą? Nie wiem. W pewnym sensie przeraża mnie to – ustabilizowanie się; przez tyle lat zajmowałem się tylko muzyką i aktorstwem, że myśl o założeniu rodziny jest praktycznie pustym marzeniem, chęcią, która nigdy się nie spełni. Nawet pomimo wielkich chęci.
Trzy lata temu powinienem był podjąć inną decyzję. Nie odejść, jak ostatnio tchórz, tylko stanąć z wyprostowaną głową i powiedzieć, że nie to miałem na myśli i chcę być ojcem. Takie słowa nigdy z moich ust nie padły, i – patrząc na obrót spraw – nigdy nie padną.

Samolot lecący z Marsylii w Los Angeles ląduje wieczorem tego samego dnia, który przeżyłem jeszcze we Francji. Czuję się nieswojo, zupełnie jakbym cofnął się w czasie i znów przechodził to samo.
Wchodząc do terminalu, oczywiście, czeka na mnie tłum fanów ale grzecznie tłumaczę im, że się śpieszę i nie mogę teraz rozmawiać. Większość cicho przytakuje, lecz pozostali zachowywali się tak, jakbym mówił do nich po chińsku. Nie reaguję na jakiekolwiek zaczepki, czy wołania – idę przed siebie, ignorując wszystko i wszystkich. Teraz liczy się tylko jedno: dostać się do taksówki i do szpitala, aby dowiedzieć się, co się dzieje. Może być to nawet głupie przeziębienie (chociaż patrząc na to, iż wylądowała w szpitalu musi być to coś poważniejszego), chcę to wiedzieć tak czy siak.

Taksówkę łapię po dziesięciu minutach. Nagle wszystkie były zajęte i żadna nie chciała się zatrzymać, prócz jednej, z numerem tysiąc osiemset dwadzieścia pięć – perfekcyjnie zapamiętuje ten numer, być może będzie moją szczęśliwą taksówką, którą wrócę również do domu. Kierowca pomaga wrzucić moje dwie torby do bagażnika, po czym informuję go, do jakiego miejsca chciałbym się udać. Bez dłuższej zwłoki, oboje wsiadamy do środka, kierując się ku szpitalowi, który znajduje się pół godziny drogi od LAX.
Szybciej, znów powtarzam w myślach. Nigdy wcześniej się tak nie śpieszyłem, lecz tym razem czuję, że powinienem być tam jak najszybciej, że powinienem być tam obecny od samego początku. Coś mówi mi, że słono za to zapłacę. I będę cierpiał.
Zamykam oczy, w duszy pocieszając się, wmawiając sobie, że wszystko będzie w porządku; może to tylko jakiś niewielki wypadek, może złamała rękę, nogę, cokolwiek. Nie może być gorzej, prawda? Nie może  z n ó w  spotkać mnie coś gorszego, niż spotkało mnie kilka lat temu, kiedy leżałem w szpitalu, a mój brat nic o tym nie wiedział.

- Co Ty tutaj robisz? – mówi Emma, przeszywając mnie na wskroś. Nie jest zadowolona z mojej wizyty, lecz nie przejmuję się tym. – Nie prosiłam, żebyś przyjeżdżał. Mogłeś sobie żyć w tym sztucznym świecie, pełnym idealizmu i perfekcjonizmu! – rzuca oschle, lecz to ignoruje. W innych okolicznościach pokłócilibyśmy się, ale teraz, teraz męczy mnie jedno pytanie.
- Co z nią? – patrzę na blondynkę. Wygląda na wyczerpaną, z tego też wnioskuję, że spędziła tutaj więcej niż jeden dzień. Więc to coś poważnego, przechodzi mi przez myśl. Staram się niczego nie wymyślać, nie tworzyć nowych scenariuszy, ale nie mogę. Musi odpowiedzieć na moje pytanie, ale tego nie robi. Do jej oczu napływają łzy, otwiera usta, ale nic z nich nie wypływa, żadne słowo. – Emma, co z nią? Co z naszą córką? – pytam, pierwszy raz używając zwrotu „nasza córka”. Wzdryga ramionami, ocierając lecące po policzkach łzy. – Emma?
- Jared… ona… ja… nie..
- Uspokój się i po prostu powiedz – mówię, obejmując ją jednym ramieniem. Zaczyna płakać, szlochać, przytulając się. – Wiem, że trudno, ale… spróbuj, proszę – staram się, aby mój głos nie był złamany. Muszę się trzymać, dla nich obojga, szczególnie, jeśli to coś naprawdę poważnego. A nawet jeśli nie, to i tak muszę zachować trzeźwość umysłu.
Nie odpowiada przez dłuższą chwilę, którą spędzamy razem, stojąc przytuleni na środku holu; ona – płacząca wtulona we mnie, ja – zastanawiający się, co się stało, i szczerze powiedziawszy, przerażony na śmierć. Nigdy się tak nie czułem.
Spędzamy kilka godzin siedząc na plastikowym krześle w tym cholernym szpitalu, w zupełnej ciszy i skupieniu. Emma nic nie mówi, chyba nie jest w stanie. Prawdopodobnie to moja wina, gdybym się nie zjawił, powiedziałaby to swojemu chłopakowi… albo chociaż komukolwiek. Wnioskuję, że nie powiedziała nikomu, poza samą sobą.
Zdecydowanie powinienem był wrócić wcześniej. Wsiąść w samolot, pieprzyć wszystko i przylecieć, bądź też wykorzystać drugą opcję: zostać w Los Angeles, w swoim domu – wszystko miałbym, prawdopodobnie, na bieżąco; nie uciekać pod pretekstem wypoczęcia przed następną trasą koncertową.
- Ona ma białaczkę, Jay. Nie ma rodzeństwa, więc są nikłe szanse na przeszczep szpiku. Rodzice nie mogą być dawcami, a na dodatek nie mogą znaleźć dawcy, więc... więc nie mogą pomóc... ona.. ona.. może.. odejść.. nie mogę.. ja.. nie chcę.. – wyrzuca to z siebie po pięciu godzinach spędzonych w ciszy. Zamykam oczy. Nie tego się spodziewałem. Nie tego, nie tego, nie tego, kurwa. Emma odwraca się w moją stronę, jej spokojna twarz, zmieszana z bólem i rozpaczą, zamienia się w odbicie wściekłości. – Dlaczego?! Dlaczego ona a nie Ty! – zaczyna uderzać pięściami w moją klatkę piersiową, coraz mocniej i mocniej, wyładowując swoją frustrację. Łapię jej nadgarstki i przyciągam do siebie, mocno przytulając, zamykając ją w swoim mocnym uścisku, jak nigdy wcześniej. – Dlaczego nie Ty, dlaczego ona, dlaczego moja córka, dlaczego – wciąż powtarza, próbując się wyszarpać. Po chwili się uspokaja; ja staram się powstrzymać łzy cisnące się do oczu, lecz nie mogę: chwilę później spływają po policzkach, tworząc mokrą ścieżkę rozpaczy.
- Naprawimy to, Emma. Wszystko będzie w porządku. Obiecuję. Naprawię to, znajduję kogoś. Wszystko będzie w porządku.

3 komentarze:

  1. Wczoraj przeczytałam 10 pierwszych rozdziałów i 19,nie mam pojęcia czemu tak,dzisiaj lub jutro nadrobię resztę.Szkoda,że nie powiedział Shannonowi prawdy wtedy gdy ten powiedział,że coś jest między nimi nie tak.
    Ależ z tej Franceski suka się zrobiła,mam nadzieje,że z czasem Jared utrze jej nosa i,że z córeczką będzie wszystko w porządku

    OdpowiedzUsuń
  2. Boże święty,zanim następnym razem przycisnę klawisz 'opublikuj' przeczytam swój komentarz jeszcze raz :_:
    W razach przeprosin,że jest taki chaotyczny i bele jaki wysyłam Shannona https://24.media.tumblr.com/99e260dd8099efee8bf8ca587aaa944e/tumblr_mtfmdkEpmF1qezp3zo5_250.gif

    OdpowiedzUsuń