I can't drown my
demons, they know how to swim
Siedząc w samolocie czuję się
nieswojo, po raz pierwszy w życiu. Szybciej,
myślę, stukając opuszkami palców o plastikową podpórkę pod ramię. Jestem
zdenerwowany, wiem, co czeka mnie po drugiej stronie oceanu. Czy zdążę? Czy znów
zawiodę tych, na których mi zależy?
Pozornie, Leto, zależy. Przez trzy lata nie interesowałem się
niczym, żyłem muzyką, trasami, pracą. Czy teraz należy mi się wybaczenie za
wszelkie błędy które popełniłem? Nie, nikt nie powinien mi wybaczać. Powinienem
zgnić w oddali, jak najdalej od rodziny, znajomych, przyjaciół. Moja córka
nigdy nie powinna mnie poznać, z resztą nie zdziwiłbym się, gdyby nawet nie
chciała. Moja żona mnie zostawiła – coś o tym świadczy. Mój brat mnie
nienawidzi, szczerze nie wiem, za co. Matka mnie unika, prawdopodobnie
twierdząc, że jestem skończonym dupkiem, postępując tak samo, jak mój ojciec
czterdzieści lat temu.
Jesteś taki sam jak on, słyszę gdzieś w oddali. Odwracam się, lecz
widzę jedynie nieznanych mi ludzi, stewardessę podającą wodę starszemu
mężczyźnie. Wzdrygam ramionami, wciskając się w oparcie siedzenia. Z upływem
czasu, gdy samolot wbija się w powietrze, moje powieki robią się ciężkie i
zasypiam prędzej, niż bym tego chciał, śniąc o tym, co jeszcze nie nadeszło. O szczęściu.
Chociaż, prawdę mówiąc, moje
jedyne szczęście, najlepsze, co mnie spotkało w życiu, to ta mała dziewczynka,
niewiedząca o moim istnieniu. To ja ją stworzyłem, dałem jej życie, jest moja,
jestem jej ojcem. Ale patrząc na to wszystko z punktu widzenia trzeciej osoby:
jestem jej ojcem tylko w swoich wyobrażeniach. Czy chciałbym być przy niej,
wychowywać ją, patrzeć jak rośnie, dojrzewa, staje się kobietą? Nie wiem. W pewnym
sensie przeraża mnie to – ustabilizowanie się; przez tyle lat zajmowałem się
tylko muzyką i aktorstwem, że myśl o założeniu rodziny jest praktycznie pustym marzeniem, chęcią, która nigdy
się nie spełni. Nawet pomimo wielkich chęci.
Trzy lata temu powinienem był
podjąć inną decyzję. Nie odejść, jak ostatnio tchórz, tylko stanąć z
wyprostowaną głową i powiedzieć, że nie to miałem na myśli i chcę być ojcem. Takie
słowa nigdy z moich ust nie padły, i – patrząc na obrót spraw – nigdy nie
padną.
Samolot lecący z Marsylii w Los
Angeles ląduje wieczorem tego samego dnia, który przeżyłem jeszcze we Francji.
Czuję się nieswojo, zupełnie jakbym cofnął się w czasie i znów przechodził to
samo.
Wchodząc do terminalu,
oczywiście, czeka na mnie tłum fanów ale grzecznie tłumaczę im, że się śpieszę
i nie mogę teraz rozmawiać. Większość cicho przytakuje, lecz pozostali
zachowywali się tak, jakbym mówił do nich po chińsku. Nie reaguję na
jakiekolwiek zaczepki, czy wołania – idę przed siebie, ignorując wszystko i
wszystkich. Teraz liczy się tylko jedno: dostać się do taksówki i do szpitala,
aby dowiedzieć się, co się dzieje. Może być to nawet głupie przeziębienie
(chociaż patrząc na to, iż wylądowała w szpitalu musi być to coś
poważniejszego), chcę to wiedzieć tak czy siak.
Taksówkę łapię po dziesięciu
minutach. Nagle wszystkie były zajęte i żadna nie chciała się zatrzymać, prócz
jednej, z numerem tysiąc osiemset dwadzieścia pięć – perfekcyjnie zapamiętuje
ten numer, być może będzie moją szczęśliwą
taksówką, którą wrócę również do domu. Kierowca pomaga wrzucić moje dwie
torby do bagażnika, po czym informuję go, do jakiego miejsca chciałbym się
udać. Bez dłuższej zwłoki, oboje wsiadamy do środka, kierując się ku
szpitalowi, który znajduje się pół godziny drogi od LAX.
Szybciej, znów powtarzam w myślach. Nigdy wcześniej się tak nie
śpieszyłem, lecz tym razem czuję, że powinienem być tam jak najszybciej, że
powinienem być tam obecny od samego początku. Coś mówi mi, że słono za to
zapłacę. I będę cierpiał.
Zamykam oczy, w duszy
pocieszając się, wmawiając sobie, że wszystko będzie w porządku; może to tylko
jakiś niewielki wypadek, może złamała rękę, nogę, cokolwiek. Nie może być
gorzej, prawda? Nie może z n ó w spotkać mnie coś gorszego, niż spotkało mnie
kilka lat temu, kiedy leżałem w szpitalu, a mój brat nic o tym nie wiedział.
- Co Ty tutaj robisz? – mówi Emma,
przeszywając mnie na wskroś. Nie jest zadowolona z mojej wizyty, lecz nie
przejmuję się tym. – Nie prosiłam, żebyś przyjeżdżał. Mogłeś sobie żyć w tym
sztucznym świecie, pełnym idealizmu i perfekcjonizmu! – rzuca oschle, lecz to
ignoruje. W innych okolicznościach pokłócilibyśmy się, ale teraz, teraz męczy
mnie jedno pytanie.
- Co z nią? – patrzę na
blondynkę. Wygląda na wyczerpaną, z tego też wnioskuję, że spędziła tutaj więcej
niż jeden dzień. Więc to coś poważnego,
przechodzi mi przez myśl. Staram się niczego nie wymyślać, nie tworzyć nowych
scenariuszy, ale nie mogę. Musi odpowiedzieć na moje pytanie, ale tego nie
robi. Do jej oczu napływają łzy, otwiera usta, ale nic z nich nie wypływa,
żadne słowo. – Emma, co z nią? Co z naszą córką? – pytam, pierwszy raz używając
zwrotu „nasza córka”. Wzdryga ramionami, ocierając lecące po policzkach łzy. –
Emma?
- Jared… ona… ja… nie..
- Uspokój się i po prostu
powiedz – mówię, obejmując ją jednym ramieniem. Zaczyna płakać, szlochać,
przytulając się. – Wiem, że trudno, ale… spróbuj, proszę – staram się, aby mój
głos nie był złamany. Muszę się trzymać, dla nich obojga, szczególnie, jeśli to
coś naprawdę poważnego. A nawet jeśli nie, to i tak muszę zachować trzeźwość
umysłu.
Nie odpowiada przez dłuższą
chwilę, którą spędzamy razem, stojąc przytuleni na środku holu; ona – płacząca
wtulona we mnie, ja – zastanawiający się, co się stało, i szczerze
powiedziawszy, przerażony na śmierć. Nigdy się tak nie czułem.
Spędzamy kilka godzin siedząc
na plastikowym krześle w tym cholernym szpitalu, w zupełnej ciszy i skupieniu. Emma
nic nie mówi, chyba nie jest w stanie. Prawdopodobnie to moja wina, gdybym się
nie zjawił, powiedziałaby to swojemu chłopakowi… albo chociaż komukolwiek. Wnioskuję,
że nie powiedziała nikomu, poza samą sobą.
Zdecydowanie powinienem był
wrócić wcześniej. Wsiąść w samolot, pieprzyć wszystko i przylecieć, bądź też
wykorzystać drugą opcję: zostać w Los Angeles, w swoim domu – wszystko miałbym,
prawdopodobnie, na bieżąco; nie uciekać pod pretekstem wypoczęcia przed
następną trasą koncertową.
- Ona ma białaczkę, Jay. Nie ma
rodzeństwa, więc są nikłe szanse na przeszczep szpiku. Rodzice nie mogą być
dawcami, a na dodatek nie mogą znaleźć dawcy, więc... więc nie mogą pomóc...
ona.. ona.. może.. odejść.. nie mogę.. ja.. nie chcę.. – wyrzuca to z siebie po
pięciu godzinach spędzonych w ciszy. Zamykam oczy. Nie tego się spodziewałem. Nie
tego, nie tego, nie tego, kurwa. Emma odwraca się w moją stronę, jej spokojna
twarz, zmieszana z bólem i rozpaczą, zamienia się w odbicie wściekłości. –
Dlaczego?! Dlaczego ona a nie Ty! – zaczyna uderzać pięściami w moją klatkę
piersiową, coraz mocniej i mocniej, wyładowując swoją frustrację. Łapię jej
nadgarstki i przyciągam do siebie, mocno przytulając, zamykając ją w swoim
mocnym uścisku, jak nigdy wcześniej. – Dlaczego nie Ty, dlaczego ona, dlaczego
moja córka, dlaczego – wciąż powtarza, próbując się wyszarpać. Po chwili się
uspokaja; ja staram się powstrzymać łzy cisnące się do oczu, lecz nie mogę:
chwilę później spływają po policzkach, tworząc mokrą ścieżkę rozpaczy.
- Naprawimy to, Emma. Wszystko będzie
w porządku. Obiecuję. Naprawię to, znajduję kogoś. Wszystko będzie w porządku.
Płaczę z perfekcji tego
OdpowiedzUsuńWczoraj przeczytałam 10 pierwszych rozdziałów i 19,nie mam pojęcia czemu tak,dzisiaj lub jutro nadrobię resztę.Szkoda,że nie powiedział Shannonowi prawdy wtedy gdy ten powiedział,że coś jest między nimi nie tak.
OdpowiedzUsuńAleż z tej Franceski suka się zrobiła,mam nadzieje,że z czasem Jared utrze jej nosa i,że z córeczką będzie wszystko w porządku
Boże święty,zanim następnym razem przycisnę klawisz 'opublikuj' przeczytam swój komentarz jeszcze raz :_:
OdpowiedzUsuńW razach przeprosin,że jest taki chaotyczny i bele jaki wysyłam Shannona https://24.media.tumblr.com/99e260dd8099efee8bf8ca587aaa944e/tumblr_mtfmdkEpmF1qezp3zo5_250.gif