27 lipca 2013

ROZDZIAŁ SZESNASTY


– Jared? Jared? Jared! – słyszę kilka razy głos wypowiadający moje imię, dochodzący gdzieś z boku mnie.  Nie zwracam zbytnio na to uwagi, nie mam ochoty z nikim rozmawiać, ale kiedy po raz szósty i siódmy je wypowiada, odwracam głowę w stronę źródła dźwięku i marszczę czoło. – Zaraz kończymy kręcić. Potrzebujemy Cię tam..
– Nie potrzebujecie, – wtrącam się, cicho wzdychając – poradzicie sobie beze mnie. Jestem pewien, że sobie poradzicie beze mnie – powtarzam, bez większego entuzjazmu; wzruszam ramionami, sięgając po szklankę z wodą. Upijam jej trochę, wpatrując się w martwy punkt przede mną; odstawiam naczynie na poprzednie miejsce, splatam swoje dłonie razem i wsuwam je między kolana. – Nadal tutaj jesteś? Nie macie czegoś do nakręcenia?
– To Twój teledysk, nie mój – stwierdza Nate, jeden z osób, które pilnują wszystkiego w sprawach technicznych, takich jak kamery, odpowiednie naświetlenie, ustawienie lamp i wszystkich innych rzeczy, o których większość nie ma pojęcia. Podnoszę głowę, patrząc na niego tępym wzrokiem, starając się przekazać mu telepatycznie, że nie mam ochoty teraz tam być. Wszystko zostało ustalone, nie muszę być tam obecny. Nate po chwili rezygnuje, wychodząc z pokoju i zostawiając mnie zupełnie samego.
Wyszedłem ze szpitala dokładnie trzy dni temu; kiedy postawiłem stopę na tej ziemi, Shannon prawie mnie zabił. Na początku wyrzucił na zewnątrz, krzycząc prosto w twarz, że powinienem zostać w domu i dać sobie spokój, że poradziliby sobie beze mnie, że wszystko zostało ustalone. Przytakiwałem – co innego mógłbym zrobić? Każde słowo wydawało się być nieodpowiednie w takiej sytuacji. Każdy stwierdził, że zachowałem się nieodpowiedzialnie i arogancko. Ale nie mogłem pozostawić całości tego projektu tym ludziom, ludziom, którzy – szczerze mówiąc, nie oszukujmy się – na tym się nie znają. Nikt nie znał i nie zna mojej wizji tego teledysku; robią wielki problem z tego, że nie chcę, żeby został on zepsuty.
Opieram głowę o zagłówek sofy, wypuszczając głośno powietrze ze świstem. Drzwi znów się otwierają, tym razem agresywniej, głośniej. Przekręcam oczyma, tylko jedna osoba mogła zrobić coś takiego.
– Albo się ruszysz, albo wyciągnę Cię stąd siłą.
– Droga wolna – rozkładając ręce, przekręcam głowę w lewą stronę, patrząc na mojego brata stojącego u progu drzwi. Jego mina jest tęga, nie wróży nic dobrego z tej rozmowy. Umysł podpowiada mi, abym się poddał i tam poszedł, lecz alter-ego walczy, mówiąc, iż nie mogę tego zrobić. – Shannon, proszę..
– Nie było Cię tam od samego początku, poza kilkoma ujęciami do wideo. Twierdzisz, że nie chcesz, żeby cokolwiek poszło nie tak, ale sam tego nie kontrolujesz – mówi na jednym wydechu, zamykając drzwi. Zaczyna zbyt spokojnie, przeczuwam, do czego to doprowadzi.
– Po prostu nie chcę. Powiedziałem jasno, wyrzuciłem karty na stół, mówiąc, czego chcę. Tak trudno to zrozumieć, Shanny?
– Czemu? Czemu nie chcesz tam być, Jared? – patrzy na mnie intensywnie, krzyżując ręce na wysokości klatki piersiowej. Zaciskam mocniej szczękę, wbijając palce w skórzaną sofę. Przez chwilę milczę, może zbyt długo.
– Po prostu nie chcę. Mam Ci wyjaśnić na piśmie, wydać książkę, żebyś zrozumiał, że potrzebuję chwili dla siebie? Dopiero co wyszedłem ze szpitala, przyjechałem tutaj, bo chciałem zobaczyć, jak wszystko się toczy. Wiem, że nie kierowałem tym od początku, przykro mi, że tak wyszło, że straciłem przytomność i zatrzymali mnie na obserwacji.. – robię krótką przerwę, oddychając głęboko – ..przepraszam, że jestem takim idiotą, w porządku?
– Nie, Jared. Nie chcesz tam być, bo ona tam jest. Ile Ty masz, kurwa, lat? Dziesięć, dwanaście? Zachowujesz się jak gówniarz, który obraził się na swoją dziewczynę, bo miała coś ważniejszego do załatwienia, niż spędzanie z Tobą czasu. Wiem, że Cię zraniła, i wiem, że nadal ją kochasz, – macha dłonią na moją rękę – bo, na Boga, nie nosiłbyś tego. Ale mógłbyś w końcu się ogarnąć? Nie jesteś już dzieckiem, nie chcę Cię prowadzać za rączkę, jak robiłem to kilkanaście lat temu, kiedy straciliśmy  o b y d w o j e  Mary! – akcentuje przedostatnie słowo, wytykając siebie i mnie palcem wskazującym. – Ogarnij się, Jared. Nie przypominasz już mojego brata sprzed kilku miesięcy. Gdzie on się podział? Tęsknię za nim. Tęsknię za moim, uśmiechniętym, pełnym życia, młodszym bratem, który zawsze był definicją szczęścia. Który zawsze sprawiał, że to ja będąc załamanym, uśmiechałem się. Teraz wszystko jest na odwrót. Twoja nędzna mina wypełnia każdy kąt Twojego mieszkania, nawet nie jestem pewien, czy potrafisz cokolwiek poczuć. Kocham Cię, Jay. Ale nienawidzę tego, kim jesteś. Skończ z tym. Albo.. – przerywa na chwilę, przełykając głośno. Mruży oczy, patrząc na ziemię; między nami zapada niezręczna cisza. Mój brat podnosi głowę, patrzy wprost na mnie szklanymi oczyma. – ..albo to się źle skończy – dodaje, wychodząc.
– Shannon... poczekaj – szepczę zbyt cicho, żeby mógł to usłyszeć. Odpowiada mi jedynie dźwięk zatrzaskiwanych drzwi wraz z oddalającymi się krokami.
Ocieram pojedynczą łzę spływającą po moim policzku. Shannon ma rację, powinienem się ogarnąć i to jak najszybciej, albo zwariuję będąc ze samym sobą w jednym pomieszczeniu prędzej niż mi się wydaje. Ale tylu rzeczy nie wie – nie wie o Lucy, o Emmie, o mnie. Nie wie o mojej chorobie sprzed lat, nie wie o wielu sprawach, które były ważne w moim życiu i które sprawiły, że jestem taki, jaki jestem.
– Dam radę – mówię do siebie, wstając z sofy. Sięgam po bluzę wiszącą na ramieniu krzesła, które stoi przed lustrem, i narzucam ją na swoje ramiona. Przystaję na chwilę, przyglądając się swojemu odbiciu mizernym wzrokiem.
Uśmiechnij się. Tak jak za dawnych czasów.

Kładę rękę na ramieniu Shannona, lekko go tym strasząc. Podskakuje nieznacznie, odwracając się momentalnie. Na jego twarzy pojawia się uśmiech; przytula mnie mocno, klepiąc po plecach, mówiąc coś niezrozumiałego dla moich uszów. Unoszę lekko kącik ust do góry, kiedy mnie puszcza. Nadal coś mówi, lecz nie zwracam na to większej uwagi; jedyne, co robię, to przytakuję.
Zostawia mnie przy krześle, na którego oparciu napisane jest Cubbins. Prycham cicho, przypominając sobie, jak pierwszy raz nazwałem tak siebie w obecności innych osób – byli zupełnie zdezorientowani, patrząc na mnie jak na idiotę. Siadam na nim, wsuwając ręce w rękawy bluzy; zapinam ją pod samą szyję.
Z początku nikt nie zwraca na mnie większej uwagi, przywykli do tego, że mnie nie ma. Kiedy pierwsza osoba w końcu mnie zauważa, cała reszta robi to samo. Nie przerywają pracy nad teledyskiem, jedyne, co do tego dołącza, to posyłanie mi co jakiś czas ciepłego uśmiechu, bądź spytanie się o jakąś błahostkę.

Wchodzę z impetem do swojej sypialni, rzucając niewielką torbę niedbale na łóżko. Ściągam bluzę przez głowę, zostawiając ją gdzieś za sobą; kieruję się w stronę zachodniego okna w pomieszczeniu, otwieram je na oścież, siadam na parapecie; podkulam nogi pod brodę, opierając ją na kolanach. Wzdycham cicho, wpatrując się w ciemne oblicze Miasta Aniołów, oświetlone jedynie reflektorami samochodów, zapalonych w domach świateł, bądź ulicznych lamp. Mrużę oczy, wdychając zimne powietrze.
Powinienem wziąć się za siebie. Ale nie potrafię, coś ciągle mi w tym przeszkadza. Shannon miał zupełną rację mówiąc, że nie jestem tym, kim byłem kiedyś – nie jestem już tak szczęśliwy, ciągle coś mi przeszkadza. Nie jestem w stanie określić co, prawdopodobnie stoję w fazie niepewności o własne życie.
Podnoszę prawą dłoń do góry, patrząc na złotą obrączkę. Powinienem był skończyć z tym dawno, bardzo dawno temu – znów nie potrafiłem. Powoli zsuwam ją z palca, po czym zaczynam ją obracać i oglądać z każdej strony, zastanawiając się, co do, cholery, myślałem, mówiąc „tak” dwa lata temu przed pracownikiem urzędu stanu cywilnego. Czuję się jak zbuntowany nastolatek, który sprzeciwił się rodzicom, podjął decyzję na własną rękę, a po latach tego żałuje. Tak naprawdę nigdy nie chciałem brać ślubu, a tym bardziej z kobietą, która po miesiącu odeszła bez żadnego wyjaśnienia.
Kręcę głową, zaciskając dłoń w pięść, w której trzymam obrączkę. Zamykam oczy, i bez żadnego zawahania, wyrzucam ją gdzieś w otchłań lasu znajdującego się nieopodal mojego mieszkania.
– Skończyłem z Tobą, – mówię do siebie, pocierając dłonie o kolana – raz na zawsze. – Wstaję, otrzepuję spodnie, zamykam okno i odwracam się plecami do ściany. Spuszczam głowę na dół, patrząc na ziemię, czując się.. wolny. – Nie wierzę – śmieję się cicho, przeczesując palcami włosy, jednocześnie kręcąc głową.
Jest o wiele inaczej. Jestem wolny, pełny życia. Czy to możliwe, żeby kawałek złota potrafił zmienić postrzeganie samego siebie, życia, świata? Nigdy o tym nie myślałem, lecz wygląda na to, że to prawda.
Sięgam po torbę leżącą na łóżku, rozsuwam zamek, zaglądając do środka. Nie wypakowałem żadnej rzeczy od momentu, gdy wyszedłem ze szpitala; cały ten czas pomiędzy wypisem, a skończeniem nagrywania teledysku spędziłem w magazynie, szykując, planując, realizując… unikając wszystkiego i wszystkich, zamykając się w samym sobie, pośród czterech ścian, otoczony jedynie własnym cieniem, powietrzem.
Po kolei wyciągam wszystko z torby, kładąc przed ramieniem łóżka, tuż obok mnie. Kilka razy sprawdzam, czy niczego nie zapomniałem – parę razy zdarzyło mi się pozostawić ubrania w innym przedziale, do którego nie zaglądnąłem.

Budzę się wcześniej, niż zawsze. Oczekiwanie i ekscytacja (nawet nie mam pojęcia, na co, i czym) podróżujące przez moje żyły sprawiają, że nie czuję się wypoczęty, wręcz przeciwnie – cholernie zmęczony. Przecieram prawą dłonią oko, lewą zaś podpieram się na łóżku. Siedzę przez chwilę w takiej pozycji, po czym zsuwam nogi, stawiając stopy na zimnej posadzce. Mierzwię włosy, wstaję, podciągając dresy, bo gdybym wykonał kolejne kroki, prawdopodobnie spadłyby prosto na ziemię, razem ze mną.
Umieram. To jedyne, co teraz czuję. Żadnej radości, żadnego uśmiechu. Wydaje się, że każdy wokół mnie jest szczęśliwy, oddycha, cieszy się każdym dniem, nie spoglądając za siebie. Czasem mam wrażenie, że patrzą na mnie jak na obcego, kogoś, kto nie należy do ich rasy; że śmieją się ze mnie, bez żadnego powodu, za każdym razem, gdy ich minę. Może powiedziałem, coś, co było złe, w przeszłości? Może coś zrobiłem? Dlaczego się tak czuję? W głowie plącze się tyle pytań, bez żadnej odpowiedzi.
Tak bardzo żałuję, że nie mogę poznać własnej córki. Że nie mogę powiedzieć do niej, jak bardzo ją kocham; że jestem jej ojcem; że mimo wszystko, że mimo tego, jak jest pomiędzy mną a jej matką, zawsze będę przy jej boku. Ale jak powiedzieć to trzyletniemu dziecku, które zupełnie nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji? Które od trzech lat uważa kogoś innego za rodzica? Popełniłem tak wielki błąd, za który przyjdzie mi w przyszłości zapłacić. Trzy lata temu powinienem był powiedzieć wszystko bratu, matce. Nie PO trzech latach. A nie tylko jednemu z nich.
Z moją mamą nie rozmawiam od ponad miesiąca. Jest na mnie więcej, niż zła. Nawet nie próbuję jej czegokolwiek powiedzieć, przeprosić, wytłumaczyć. Nie chcę jej pomocy, nie chcę nikogo pomocy. Bo nie jestem w stanie jej wynagrodzić, jedyne, co potrafię to ranić kolejnych i kolejnych ludzi.
Opieram czoło o zimną ścianę, stojąc pod prysznicem. Letnia woda zmywa ze mnie cały wcześniejszy dzień, każde uczucie, które zostawiło ślad na ciele. Łączy się również z łzami, które nieświadomie wypływają z oczu. Rozkładam dłoń, przytykam ją do ściany, mocno przyciskając; z drugą robię to samo, jednocześnie spuszczając głowę na dół, patrząc na ziemię.
Ten ból jest niewyobrażalny. Chciałbym cofnąć czas, wymazać wszystkie błędy. Zacząć wszystko od nowa.

– Zadzwonię do Ciebie na Skype, jak dotrę na miejsce – mówię do Shannona, przytulając go. – Prawdopodobnie będę tam rano – śmieję się cicho, sięgając po bagaż stojący za moimi plecami. Wyciągam rączkę do samego końca, zaciskam na niej dłoń, patrzę na godziny odlotów; do mojego zostało niecałe półtorej godziny, ponieważ został opóźniony o czterdzieści minut.
– W porządku.. Ciekawe, o której zaczną Was wpuszczać.. – stąpa nerwowo po ziemi, rozglądając się w około. Marszczę czoło, czy mój własny brat chce się mnie pozbyć?
– Zaczynają wpuszczać godzinę przed wylotem – oświadczam, patrząc na niego podejrzliwie. – Chcesz się mnie pozbyć? – chichoczę, uderzając go w ramię. Shannon spogląda na mnie jak na idiotę; nie dziwię się temu, nie widział od dawna uśmiechu na mojej twarzy; sprawdza godzinę na swoim iPhone, znów się rozgląda. – Umówiłeś się z kimś – stwierdzam, lustrując go wzrokiem. – O tej godzinie? Jest dwudziesta pierwsza dwadzieścia trzy.. – mówię, patrząc na zegarek.
– Tak jakoś wyszło – odpowiada bezwiednie rozkładając ręce. – Nie, poczekam z Tobą.
– Idź. To tylko niespełna pół godziny. Nie umrę przez ten czas na krześle w poczekalni. Shannon, mam tylko jedną prośbę.. ale musisz mi obiecać, że to, co teraz powiem, nie będziesz o to pytał.
– Dobra, pójdę – wzrusza ramionami, zakładając na siebie bluzę. – W porządku, obiecuję. Mów.
– Nie sprawdzaj mojej poczty. Niech nikt tego nie robi. Proszę.
– Dla..
– Obiecałeś, że nie będziesz pytał.
Shannon przez chwilę milczy, następnie macha niedbale ręką, odwracając się na pięcie.
– Skoro to dla Ciebie takie ważne, – rzuca na odchodne – nie będę tego robił i postaram się, aby nikt tego nie robił. Do zobaczenia. Nie zapomnij zadzwonić. Postaraj się zrobić to w przyzwoitej godzinie! – dopowiada ostatnie zdanie, odchodząc. Przekręcam oczyma, odwracam się i idę w stronę rzędu krzeseł, na jednym z nich siadam, opierając plecy o oparcie, i jednocześnie zakładając kapelusz na głowę, mając nadzieję, że nikt mnie nie rozpozna.
Niestety tak się nie dzieje, i gdyby nie wezwanie do stawienia się do odpowiedniego terminalu, przegapiłbym swój lot.

Na Aeroport de Marseille Provence znajduję się dopiero o godzinie dziewiątej czterdzieści pięć czasu europejskiego. Dwudziestopięciogodzinny lot (z dwoma postojami – w Nowym Jorku oraz Frankfurcie) strasznie mnie zmęczył, do tego stopnia, że gdy jadąc taksówką do hotelu, zasnąłem i kierowca musiał mnie obudzić. Na szczęście był miły, nie zadawał zbędnych pytań.
Shannon próbował dodzwonić się do mnie kilka razy, więc postanawiam wysłać mu krótką wiadomość:
Doleciałem. zadzwonię później, jestem cholernie zmęczony. – j x
Wchodzę do pokoju hotelowego w Sofitel Marseille Vieux Port, biegnę w stronę łóżka, o mało co się nie przewracając i zostawiając za sobą wszystkie torby; rzucam się na nie, niemal natychmiast odpływając w ramiona snu.

Po dwunastu godzinach leżenia bezwiednie na łóżku i śnieniu o głupotach, otwieram oczy, oddychając głęboko. Przewracam się na plecy, patrzę na jasnobeżowy sufit i uśmiecham się szczerze, pierwszy raz od kilkunastu dni.
Podnoszę się powoli do góry, uważając na to, aby nie zrobić tego za szybko – skutkiem byłby ogromny ból głowy, a tego nie chciałbym doświadczyć. Postanawiam w pierwszej kolejności wziąć letni prysznic, aby się odświeżyć; potem coś zjem i zadzwonię do Shannona.

Stawiam laptopa na niewielkim stoliku obok komody, siadam na krześle i uruchamiam go. Loguję się na swoje konto, Skype, czekam chwilę, aż się połączy, następnie klikam dwa razy na nazwę Shannon i czekam, aż odbierze połączenie. Robi to po kilku sygnałach, lecz zamiast jego głosu, słyszę jeden, wielki hałas.
– Shannon, znowu to samo – mówię.
– Tak, wiem, poczekaj chwilę... muszę coś załatwić.. Zaraz wrócę, nie rozłączaj się – odpowiada, oddalając się. Słyszę jakieś głosy, rozmowy: laptop Shannona musi znajdować się w mniejszym pomieszczeniu, ponieważ wszystkie rozmowy „ściąga” z drugiego pokoju. – /Musisz iść. Nie może Cię tutaj być, jak z nim rozmawiam.
– /Shannon, przecież mnie nie zobaczy, usłyszy? Myślałam, że wczoraj o tym rozmawialiśmy – wsłuchuję się w rozmowę. O czym mówią, i z kim rozmawia mój brat?
– /Idź, proszę.. nie chcę, żeby między mną a Jaredem było jeszcze gorzej, niż jest teraz. Ciągle coś się psuje, a gdyby się dowiedział, o nas, o tym.. byłoby jeszcze gorzej – o kim?! Marszczę czoło, po raz kolejny od kilku dniu.
– /Nie usłyszy nas teraz? – pyta głos, którego nie potrafię rozpoznać. Przysięgam na Boga, że skądś go kojarzę, ale połączenie na Skype jest na tyle słabe, że głos jest lekko zniekształcony. – /Wyłączyłeś mikrofon? – nie słyszę odpowiedzi, ani zbliżających się kroków, więc stwierdzam, że Shannon odpowiedział, że to zrobił. Może zapomniał, że jednak nie? – /W porządku.. widzimy się później?
– /Tak, tak. Zadzwonię.
– /Do zobaczenia, Shannon.
– /Do zobaczenia, Francesko.
Nie.

*

W KOŃCU. Po ponad miesiącu, udało mi się napisać TO (tak, wiem, że niewiele wnosi, jest beznadziejne, ale chciałam COŚ napisać). Chciałam wpleść w to trochę więcej dramatu, ale obiecuję, że w następnych rozdziałach zalśni trochę więcej słońca.
Wiem, że niektórzy zastanawiają się, czemu tak mało piszę o zespole, trasach, i te sprawy. Chciałam bardziej skupić się na życiu Jareda, jego uczuciach, kontaktach z innymi, a nie życiu „publicznym” (które notabene jako-tako większość z nas zna). Niewiele rzeczy się zgadza, szczególnie w kwestii dat – ale każdego może ponieść wodza fantazji, prawda?
Chyba Was trochę zawiodłam tym rozdziałem, ale czasem trzeba spaść na dno, żeby wysoko się odbić.
Następny rozdział (obiecuję) very, very soon, i to nie miesiąc.
Xo.

5 komentarzy:

  1. Ja jestem chyba jedyną, która o życiu publicznym tego pana wie tyle co o rozmnażaniu się kolonii mrówki amazonki, więc nie wiele. Przynajmniej teraz wszystko jest dla mnie w miarę jasne.
    Zwroty „Cię”, „Tobie”, „Twoje” piszemy z wielkiej litery w listach. Chyba, że Shannon darzy brata tak wielkim szacunkiem, że w ten sposób to podkreślasz to ok.
    Na samym początku myślałam, że Shannon mówił o Emmie, ale zapewne gdyby się dowiedział to nie oznajmiałby tego w taki spokojny sposób.
    Może dziwnie zabrzmi, ale podoba mi się taki depresyjny Jared. Chociaż ten, który udawał kiedyś Batmana był jednak lepszy.
    Trochę się pogubiłam; sprawa pocztą, wylotem i Franceską. To trochę podłe ze strony Shannona.
    - Nikola

    OdpowiedzUsuń
  2. Na początek napiszę, że jestem Twoją wielką fanką i kocham, kocham to opowiadanie. Przeczytałam wszystkie rozdziały w jeden wieczór, bardzo wciągają. Podziwiam Twój styl pisania, pomysł, dosłownie wszystko, chciałabym pisać w połowie dobrze tak jak Ty, mistrzu :D
    Swoją drogą, zdecydowanie wolałam starego Jareda. Tego bardziej lekkomyślnego i... no starszego, sprzed kilku rozdziałów. Choć nie powiem, że "depresyjny Jared" jest zły, to wolę go w wersji takiego dupka - ignoranta, że to tak ujmę.
    Pozdrawiam Cie bardzo ciepło i życzę sporo weny i chęci do pisania, bo to w jaki sposób piszesz jest zjawiskowe :) xo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cześć,z góry bardzo przepraszam,bo po mimo tego,że przeczytałam wszystkie rozdziały to nie mam pojęcia co mogę tutaj napisać (chyba jak zawsze,gdy przychodzi moment w którym chcę się odezwać :_:)
    Opowiadanie - jak dla mnie jedno z najlepszych marsowych jakie znam :3
    W 218487840938983029% podpisuję się pod słowami Disaster, pomysł, twój styl pisania na wielgachny plus :D:D
    Ostatnio sama też zaczęłam coś pisać,o Marsach,na razie mam prolog ale mam nadzieje,że wyjdzie coś z tego znacznie więcej,to zacznę umieszczać na internecie (trochę się boję,że wyjdzie mi z tego jakiś shit :v ) ale jeśli miałabyś ochotę,czas i nie miała nic przeciwko to za jakiś czas wysłałabym ci link do bloga tutaj,albo na tt,jeśli go założę :))
    Pozdrawiam cieplutko i życzę duuuuuuuuużo,duuuuuuuuuuuużoo weny *:
    -M

    OdpowiedzUsuń
  4. Czeeeeeeść! :D Wybacz,że po raz kolejny zawracam głowę. Chciałam Cię powiadomić,że założyłam bloga i jeśli miałabyś czasi chęć na przeczytanie czegoś nowego to chciałabym zaprosić Cię na prolog http://somebody-todie-for.blogspot.com/
    Z góry przepraszam za spam,ale nie wiedziałam,gdzie mogłabym tutaj wysłać ci adres :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Od dwóch dni żyję głównie tym opowiadaniem. Przy ostatnich rozdziałach spłakałam się jak głupia. I czekaj, czy ja dobrze zrozumiałam i Shannon ma romans Franceską? Oł. Mocne. Czekam na następny. +nawet podoba mi się taki smutny Jared.

    OdpowiedzUsuń